Tysiac zakrętów, rozwiane włosy i płonące lasy- odkrywamy północ Tajlandi

img_2132_small_smaller

ENGLISH VERSION BELOW

Nasza podróż nabrała nowych barw. Hmm.. Czarnych ;) Teraz nazywamy się Blondies and the Black Sheep ( tłumaczenie dla mamy: Blondynki i Czarna Owca) bo dołączył do nas Jens, czyli nowy członek naszej załogi 😉

Wszystko zaczęło się od punktu wyjścia. Wróciłyśmy do Bangkoku aby odebrać go z lotniska i zabrać w nasze ulubione miejsca ale też eksplorować zupełnie nowe.

Po kilku dniach załatwiania formalności niezbędnych do kontynuowania podróży, ruszyliśmy na północ Tajlandii aby wspólnie odkrywać nowe lądy.

056_small

Jak zwykle, z zakupem biletów na pociąg czekaliśmy do ostatniej chwili, więc trafiła nam się tylko trzecia klasa. Najgorsza. Ale dla nas nie straszna, bo mamy spore doświadczenie z Polskimi Kolejami Państwowymi. Porównując z trasą Przemyśl – Kołobrzeg w sezonie letnim, Bangkok – Chiang Mai wychodzi na plus.

Po kilkunastu godzinach dotarliśmy do celu, miasta trzystu świątyń (i wg nas niczego więcej) czyli niepisanej stolicy północy. Po szybkiej aklimatyzacji ewakuowaliśmy się do natury 🙂

Na pierwszy ogień spłonął (dosłownie) wybrany na ślepo Park Narodowy Ob Luang.

154

Wreszcie spełniło nam się długo wyczekiwane kempingowe marzenie. Namiot, hamaki, góry, las ognisko, pizza z kamienia, chłodne noce. Tęskniliśmy za tym 🙂 bardzo. Wracając do ognia…

Niestety tereny północnej Tajlandii w porze słuchej wyglądają jak rodem z festiwalu Burning Man. Płoną praktycznie całe lasy, a nad górami unosi się łuna smogu. Jest to trochę przerażające. Szczególnie nocą.

Całą północ przemierzyliśmy autostopem, tak było najłatwiej, najszybciej i najprzyjemniej. Jeśli lubisz jeździć na pace Pickupa, czuć wolność i wiatr we włosach (my to uwielbiamy, więc nie bez powodu nazywamy się Potargane wiatrem) Tajlandia to autostopowy raj. Tymbardziej, że policja bardzo pomaga. Kierowcy zostawiali nas na policyjnych punktach przy drodze i tłumaczyli sytuację, a policjanci kazali nam poprostu usiąść na krzesłach, poczym zatrzymywali każde auto i pytali gdzie jadą. Z początku nie czuliśmy się z tym zbyt swojo, no bo jak to…Że ktoś odwala za nas czarna robotę a my sobie jak gdyby  nigdy nic siedzimy, ale podobno to tutaj normalne, więc przywykliśmy do nowej metody autostopu, niezwykle skutecznej. Ludzie są tu przekochani! Naprawdę!

img_2143_small_smaller

Kolejne dni spędziliśmy aktywnie, treking, rowery, polowanie na jedzenie  😉

Odwiedzilismy tez kilka małych miasteczek i wiosek, jednym z nich było Mae Hong Song z uroczym widokiem świątyni na jeziorze.

408_small_smaller

Popedalowalismy też rowerami, aby zobaczyć intrygujacy bambusowy most,który prowadził do świątyni na wzgórzu.

A przed świątynią siedział Buddha, który bawił się tabletem…Hmm, jak wszyscy to wszyscy. My również postanowilysmy się trochę pobawić i zorganizować walkę na parasolki. Show dla naszego biednego Jensa i mnichów.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

 

Następnie wskoczyliśmy do gorących źródeł nieopodal miasteczka Pai, i tam zacumowaliśmy na kilka dni robiąc sobie mały urlop 😉

Samo miasteczko jest bardzo turystyczne i imprezowe, ale udało nam się znaleźć ustronne miejsce nad rzeką, z widokiem na wylegiwujące się w słońcu krowy. Wtopiliśmy się w stado 😉

Ogólnie mierzi nas jak to się dzieje, że przyjeżdżamy (nie tylko my, ale połowa Europy) do egzotycznego kraju, poznać i zobaczyć coś nowego, a po jakimś czasie ciągnie nas do miejsc które przypominają nam dom.

img_2074_small_smaller
Psytrance party organized by Spirit Bar from Pai 😉 Organizatorzy namówili nas, żebysmy zostali i zaprosili na kemping do swojego ogródka. 

Europejskie jedzenie, europejskie imprezy, wkoło ludzie którzy mówią podobnym językiem i mają podobny światopogląd. Przyjeżdżamy, a po kilku dniach przypominamy sobie że przecież nie do konca tego szukamy.. nie po to tu jesteśmy. Zakończyliśmy więc domowy chill w Pai i ruszyliśmy na Dziki Laos!

ENGLISH

Our travel gained some new colors… Black! Now we are called Blondies and The Black Sheep. Because Jens joined us and his hair is not blond, but black.

Everything started once again in Bangkok. We came back there from Malaysia to pick up Jens from airport and show him around. After few days of paperwork with embassys and stuff, we decided to head north. Like always, we waited until the last moment to buy our train tickets so we ended up in third class. It wasn’t too scary for us cause we are very experienced with old, polish, long distance trains 🙂 We have to admit this Thai one was a bit better 🙂

After 14 hours we reached our destination. We got to Chiang Mai, a city of 300 temples (and for us nothing more) and a non official capital of the north. After two days of getting used to the new climate, we left the town and went to the nature 🙂 Finally our camping dream came true and we could take out our long not used hammocks and tent 🙂 Mountains, forest, cold nights, fire, self made pizza on a stone.. We missed it! A lot!

Unfortunately right now it’s extremely dry season and it seemed like in a Burning Man. There was fire everywhere you looked and a smog all over the mountains. It looked quite scary, especially at night.

The whole north we travelled by hitchhiking. It was the easiest, the fastest and nicest option 🙂 If you like to ride on the back of the pickup, have a wind in your hair and feel freedom, then Thailand is a paradise. Police is really helpful here, they stoped cars for us while we were sitting like on a casting show. First we didn’t feel too comfortable with that, but we heard that here this is pretty normal hitchiking method, so we got used to it. People are really lovely here!

Next days we spent very active, trekking, bike riding, hunting for food. We visit somebody little towns and villages. One with really charming view of temple on the lake. We also visited bamboo bridge, which leaded to temple on a hill. There was a sitting little Buddha playing with his tablet. We also decided to make a show for Jens and monks.  Umbrella Fight!

 And after that we jumped into hot springs of Pai to get few days of vacation 🙂 It is a little village full of backpackers and parties. Not so much our style but we found a nice place outside, by the river. There were cows and all. So great. So relaxing.

In general we are thinking why after some time in an exotic country we come to a place like that.. full of Europeans, european food, european parties.. we came to a different place after all. To search for the unknown and discover new things. And yet we go to a place that reminds us of home. After few days we realize that it’s not what we are searching for so we headed east. To the wild Laos!

Sekretne miejsca, nietoperze i plastikowe gówno jako pamiątka z Malezji

[English version below]

DSC02070.JPG

Od kilku dni jesteśmy już w Malezji. Mamy się dobrze, cały czas sprzyja nam „dobry wiatr”. Spotykamy ciekawych ludzi, którzy dają nam wskazówki jak dotrzeć do sekretnych miejsc. Więc podążamy.. 😉 Wszystko układa się samo, jak w scenariuszu lub w grze przygodowej 😀 Nie musimy zbyt wiele planować.

Tak też trochę przypadkiem trafiłyśmy Songkhla, naszej ostatniej destynacji w południowej Tajlandii. Miasto zupełnie zapomniane i nieodkryte przez turystów z zachodu. Zdecydowanie warte zobaczenia.

Ma bardzo bogatą historię, kiedyś był jednym z ważniejszych portów, gdzie spotykały się szlaki handlowe z różnych stron świata. Songkhla jest miejscem, gdzie spotykają się trzy kultury: Tajska, Chińska i Malezyjska, widoczne też są wpływy europejskie. Momentami przypominało nam Portugalię 😉 Nie jest małe, ale mimo to jest ciche i spokojne, życie toczy się tam powoli, a ludzie są bardzo sympatyczni i często do nas zagadywali i szczerze się uśmiechali 🙂

Była tam jakaś magia, która zatrzymała nas na kilka dni 🙂 Zamieszkałyśmy w małym, uroczym pokoiku z nietoperzami 🙂 Nie były ani przerażające ani groźne, można powiedzieć że wręcz słodkie.

Przez trzy dni próbowałyśmy złapać turystyczny tramwaj, który za darmo obwoził po całym mieście. Ciągle go mijałyśmy, ale nie mogłyśmy trafić na miejsce startu, a pytani ludzie (nawet w informacji turystycznej!) kierowali nas z jednej strony miasta na drugą 😉 Ostatecznie udało nam się go namierzyć, ale okazało się że całe miasto znamy już jak własną kieszeń i nie było nam to potrzebne.

Po kilku dniach wypracowanej „rutyny” ze względu na kończącą się tajską wizę musiałyśmy opuścić miasto. Tym sposobem obrałyśmy kierunek południowy, ku Malezji.

Przekroczyłyśmy więc granicę i ruszyłyśmy do Duty Free Shop. Podobno warto odwiedzić, wyczytałyśmy. Zakupiłyśmy więc niemieckie piwo i złapałyśmy trzęsącego się gruchota dalej na południe.

Pierwszym przystankiem w nowym kraju było Penang, zwane też Goerge Town, położone na wyspie. Żeby tam dotrzeć, musiałyśmy popłynąć promem z Butterworth czyli „Miasto masła warte”.  Kiedy przybyłyśmy do centrum, myślałyśmy, że cofnęłyśmy się w czasie 😉 bo wciąż trwały celebracje Chińskiego Nowego Roku..

George Town, multi-kulti miasto rowerów, street artu i dobrego jedzenia. Kiedyś skolonizowane przez brytyjczyków, co zdecydowanie można dostrzec, zarówno w architekturze jak i wszechobecnym języku angielskim. Przyszła też zachodnia  moda na hipsterskie knajpy, które są drogie i wcale nie fajne. Nie dla nas. A piwo tam kosztuje 20zł (my znalazłyśmy alternatywny bar pod sklepem: 3 piwa za 10zł ;)) Udzieliła nam się specyficzna atmosfera miasta. Szczególnie spodobała nam się indyjska dzielnica, głównie ze względu na pyszne jedzenie 🙂 W końcu jakaś odmiana od ryżu!

dsc02337

Zgadnijcie, gdzie znajduje się największa buddyjska świątynia w południowo-wschodniej Azji… Otóż w muzłumańskiej Malezji! Robi wrażenie, a 3km droga na wgórze prowadzi przez korytarze miliona straganów z kiczem, nawet można kupić plastikowe gówno. Serio.

DSC02473.JPG
Kek Lok Si Temple

 

Objechałyśmy też wyspę dookoła, odwiedziłyśmy też Świątynię Węży, w której widziałyśmy tyle węży, ile krokodyli w Amazonii!

***

We are in Malaysia for few days now. We are fine, all good things are coming to us by themselves, we almost don’t have to do anything! People we meet give us hints how to get to cool secret places and we follow.. like on a treasure hunt in a computer game 😉
Sometimes we also just have a good feeling about some places. That’s how we got to not popular among western tourists Songkhla. It’s a town in the south of Thailand, our last destinantion in the country.
It’s definitely worth visiting and has a very interesting history. It used to be one of the most important ports and it brings together three cultures: Thai, Malaysian and Chinese with a little influence of Europe. Looked a bit like Portugal 😉 It’s quiet and calm, people live their lives slowly and smile a lot 🙂
There was some kind of magic that kept us good few days. We moved in a little cute room and had bats as roommates 😉 They were not scary or dangerous, we would even risk saying they were completety cute!
For three days we tried to catch a free tourist tram to get a look around the city but it was always just passing us and we couldnt find a place where it starts. Tourist info were telling us to go to one place, and there were people saying that it’s somewhere else.. Crazy. When we finally managed to do it, we already knew the whole city so it was pointless.
After few days of nice „routine”, we had to leave because our Thai visa was coming to an end. Because of that we went south to Malaysia.
By hitchhiking we got to Butterworth (A city that’s worth the butter) and took a ferry to Penang (Georgetown). When we arrived, we thought we got back in time and it’s Chinese New Year all over again cause lots of people were still celebrating on the streets.

George Town, a multicultural city of bicycles, street art and good food. It was colonized by the british what you can really notice in the architecture and english language all over the place. It also got reached by western trends and infected by hipster style cafes and restaurants. Expensive and snobby. Not reall for us. Despite of this we really liked the city, especially Little India district with amazing food 🙂 finally a little break from rice!
Guess where is the biggest buddist temple in whole south-east Asia? Exactly! In muslim Malaysia! It’s really impressive and there is a 3km path leading to the temple covered with kitsch and shit. Seriously.
We also went all around Penang Island and went to Snake Temple. We’ve seen just as many snakes as crocodiles in Amazonas! 🙂

 

 

 

 

O tym jak zostałyśmy porwane przez lądowych piratów i zamieszkałyśmy w barze.

[English version below]

dsc01484

Kilka dni temu opuściłyśmy Koh Lantę. Nie było nam jakoś specjalnie żal, nie spotakłyśmy tutaj przyjaciół na całe życie.

Jedynie pożegnałyśmy się z naszymi ulubionymi sprzedawcami z ulicy którą przechadzałyśmy się jakiś miljon razy dziennie. Na niej oprócz barów znajdował się też slep spożywczo-kosmetyczno-monopolowo-apteczno-pamiątkowo-przemysłowy połączony z barem, hostelem, meksykańską knajpą, słynnym stoiskiem Mr Pad Thai i smutnym panem od ryżu. Jak możecie się domyśleć, było to centrum towarzyskie wyspy 🙂

 

Wracając na stały ląd poczułyśmy się znowu wolne i głodne nowych przygód. Przed opuszczeniem strefy morkiej, postanowiłyśmy odwiedzić polecaną nam małą plażyczkę. Tak na chwilę, na jedną noc.

 

IMG-20170127-WA0003.jpeg

Dotarłyśmy tam w porze odpływu, więc jak możecie się domyślać, plaża wyglądała wręcz ohydnie i skąpane całe w błocie dobiłyśmy do brzegu 😉 Mimo wszystko, w momencie postawienia stopy na tej ziemi, poczułyśmy dobrą energię płynącą od tego miejsca.

dcim4456
Ten mur śmierdzi.

 

Podążałyśmy ścieżką wzdłuż betonowego muru wgłąb lasu, aż dotarłyśmy do serca wioski. Skąd ten mur? Niegdyś wioska Tonsai – bo tak się nazywa, znajdowała się przy samej plaży. Niestety niemalże cały ten teren  w 2014 roku  wykupiła duża firma z Bangkoku chcąc w przyszłości wybudować tam luksusowy resort, a póki co stawiając  wokół betonowy mur. Cała wioska musiała przenieść się wgłąb dżungli. Nikt tego muru nie lubi, ani turyści, ani mieszkańcy, nazywają go wręcz agresywnym. Udekorowany grafiti z hasłami  o wolności i duchu Tonsai stał się symbolem protestu przeciwko komercjalizacji.

Ogółem Tonsai jest odizolowane przez pionowe skały i można tam dopłynąć tylko łodzią. Zostało odkryte przez wspinaczy ok 30 lat temu i stało się ważnym punktem na światowej mapie  wspinaczki. To głównie oni tworzą wspaniałą atmosfęrę tego miasteczka (wyobrażacie sobie wyluzowanych wspinaczy mieszkających w luksusowym hotelu??). My niestety nie podzielamy tej pasji, bo ręce bolą nas nawet od wieszania firanek, a na udach wciąz zakwasy po intensywnym uprawianiu ziemi w ogrodzie Nenga 😉 Tonsai zdecydowanie skradło nasze serca więc obiecałyśmy sobie zacząć przygodę z wdrapywaniem się po skałach i wrócić tam, aby móc wpełni wykorzystać ogromny potencjał tego miejsca. Póki co zwiedzałyśmy okolice przedzierając się przez dżunglę na inne plaże, a wieczorami…

 

dsc01720
Plaża Pra Nang. Dla leniwych turystów, którym nie chce się iśc do baru, bary przypływają 🙂 For lazy tourists at Phra Nang beach
dsc01705
Świątynia na plaży Phra Nang, gdzie podobno zamieszkał duch księżniczki będącej dziewicą. Jako dary dla zmarłej, ludzie przynoszą penisy prosząc o płodność. Fertility princess cave.

Wszystko zaczęło się od wizyty w pirackim barze, gdzie przyciągnęły nas miłe dźwięki muzyki na żywo. Chciałyśmy uczcić to, że jutro nie musimy wstawać do roboty więc weszłyśmy tam na jednego drinka. Jak możecie się domyślić, na jednym się nie skończyło, bo zostałyśmy tam… cztery dni. Już po przekroczeniu progu tego miejsca poczułyśmy się jak  w domu i zostałyśmy automatycznie wciągnięte do wielkiej pirackiej załogi. W ciągu pierwszej godziny poznałyśmy chyba wszystkich przyjezdnych, właścicieli i ich ziomków. W barze wszyscy posługiwali się bardzo zaraźliwym, specyficznym slangiem o ironicznym poczuciu humoru. Naszym. Codziennie miałyśmy plan wyjazdu, jednak bezskutecznie. Zostańcie, mówili. „Why not?”. W ten sposób po pierwszym noclegu w hostelu, na osobiste zaproszenie kapitana Toffifee (właściciela), przeniosłyśmy się do baru.

dsc01797

Sunset Pirate Bar to nie tylko miejsce, to stan umysłu. Najbardziej pozytywny bar jaki kiedykolwiek miałyśmy szczęście odwiedzić. Miejsce, gdzie właściciel nie dba o zarobek, ale o to żeby dosłownie każda osoba przekraczająca próg czuła się tam dobrze. Rzadko zdarzało  się by ktokolwiek opuszczał to miejsce przed zamknięciem, a jesli już to każdy wołał  za nim „Where you goooooo?”. Toffifee, What is my name, Shy Johnny i cała piracka rodzina  ciągle czymś nas częstowali, robili nam kosmiczne  discounty, magicznie rozmnażali nasze drinki. Do rana trwały jam sessions, często też specjalnie dla nas puszczali polskie reggae. Czas płynął tam zupełnie inaczej („What’s the time?” „It’s TONSAI time”). Mimo, że pokochałyśmy to miejsce, po kilku nieprzespanych nocach zmęczenie dało się we znaki. Korzystając z okazji, że cała załoga spała i nikt nie namówi nas już do zostania na kolejną noc (bo z pewnością nie mogłybyśmy się oprzeć), zostawiłyśmy im pożegnalny list wraz z polskim prezentem i z nadzieją na powrót i złamanymi sercami, wymknęłyśmy się. „See you when you see me”, jak mawiał szef Toffifee 🙂

W całej wiosce panuje hasło „Opuszczam Tonsai. Jutro. Może”. Jak dane nam było się przekonać, nie jest to łatwe. Samo podjęcie decyzji to jeszcze nie sukces. Przy zakupie biletu na łódkę, okazało się że nie mamy wystarczającej kwoty. W końcu nasz budżet przewidywał jednodniowy pobyt, a najbliższy bankomat był oddalony o 40 min drogi przez dżunglę. No cóż, nie było wyjścia 😉

Czasem mamy takie nasze dziwactwo, że jak mamy pod dostatkiem pięknych miejsc i widoków, to potrzebujemy przerwy, odizolowania, żeby później móc znów w pełni to docenić. Tak więc uciekłyśmy do dużego, brzydkiego miasta Hat Yai. Stąd właśnie was pozdrawiamy ;)Mamy czas żeby dla Was napisać 😉 Bo nie ma tu co zwiedzać 🙂

[ENGLISH]

We left Koh Lanta few days ago. We weren’t very sad. We didnt really meet friends for life in there. We just said goodbye for our favourite locals that worked in or around Aleena Mart. It was social center of the island. On the ferry we felt free and happy to discover some new places 🙂 The plan was to escape from the coast but first we wanted to check very fast one beach that was recommended by a friend. Just for one night…

We arrived at the low tide so it all looked pretty ugly. After walking in mud for about 10 minutes we got to the beach. Despite of all the uglieness, we felt very good vibe from that place. To reach our bungalow, we had to follow the path along a concrete wall. Why is there a wall? Few years ago Tonsai village was located exactly at the beach. In 2014 a big developer company from Bangkok bought most of land in Tonsai to build a big, luxury resort and built a wall around the property. All the locals had to move deeper in the forest. Nobody likes that wall, they even call it agressive. Right now its decorated with art mostly about freedom and is a symbol of fighting with commercialization.

In general Tonsai is famous from excellent climbing rocks and the climbers discovered this place over 30 years ago. They also create a great atmosphere here. Could you imagine easy going climbers in a luxury resort? We can’t. Even thought we didn’t really do climbing, we loved this place because of the atmosphere and we promised ourselves to start and come back there again 🙂 We spent our days there walking around, kayaking to and at different beaches and simply chilling 🙂 And our nights…

We wanted to go for one drink and celebrate that we don’t have to work in the morning. So we walked around and heard good live music. That was the Sunset Pirate Bar. As you may think, it didn’t end at one drink.. we stayed there 4 days. In the first second after we entered, we felt like members of the crew 🙂 We met there almost whole village, the owners and their friends. Everybody there were using a special slang, very ironic. Ours. Every day we planned to leave Tonsai but it didn’t work. „Where you goooo?” they said. „Stay. Why not?” they said. So we did 😉 After one night in the bungalow we got invited by the owner of Sunset to stay there. So we moved with our hammocks and became real pirates.

Sunset Pirate Bar is not just a bar. It’s a state of mind 🙂 It’s the most positive place that we have ever visited. The owner doesn’t care about money, it’s all about making people happy and enjoy life together. It happens very rarely that people go out of the bar before closing. If they do, everybody is like: „Where you goooo?”. Toffifee (the owner), What is my name, Michael, Shy Johnny and the rest of the crew were all the time bringing us something to eat, making us huge discounts and secretely giving us free drinks. There were jam sessions until mornings, polish reggae specially for us. The time was different in there. „What’s the time?” „It’s Tonsai time!”. We didn’t like them, We looooved them 🙂

Even though we fell in love with Tonsai, after 4 nights with almost no sleep and budget only for one day (as was planned before we came here => no ATM) we decided to leave. We had to wait for everybody to fell asleep because we knew they wouldn’t let us go and also for us it would be heartbreaking to say goodbye. We left them a goodbye letter and polish style gift. We really hope to meet them again one time. „See you when you see me”, like the boss use to say.

It was hard to leave. As everybody in Tonsai use to say „I leave Tonsai. Tomorrow. Maybe”.

Now we are in Hat Yai. A big, ugly city with nothing to do or see. As we planned. We also enjoy time just for ourselves, without pressure of beautiful views or sightseeing. Sometimes we need a break from all the beauty of nature to appreciate it more when we are back 🙂

 

 

Życie na wyspie – czyli jak być wakacjowiczem na pół etatu

[English version below]

Świeże owocowe soczki, wylegiwanie się w hamaku, opalanie, kończenie każdego dnia zachodem słońca, podziwianie gwiazd i imprezy przy pełni księżyca… brzmi beztrosko, nie?

O tym później, a najpierw opowiemy Wam jak tu dotarłyśmy…

 

Bangkok, kasa biletowa na dworcu kolejowym.

Internetowo przygotowane, pewne dokąd chcemy jechać, którym pociągiem, jaką klasą, z mapą linii kolejowych w ręku grzecznie prosimy panią w okienku o bilet. Pani kręci głową i pokazuje nam miasto w połowie drogi, do którego najdalej możemy dojechać. My zdezorientowane, nie wiemy o co tu chodzi. Cena też nas nie zadowala, bo bilet kosztuje niemal tyle samo, co na pełnej trasie.. no ale cóż. Jak się nie da, to się nie da. Kupujemy więc bilet i później będziemy martwić się co dalej.

W pociągu o standardzie osobówki z PKP, obsługa niczym w Emirates. Pani stewardessa podaje nam słodkie bułki, soczki, kawę, herbatę. Dostajemy nawet ręcznik.. czyżby była tu łazienka z prysznicem???

Środek nocy. Docieramy do stacji, do której mamy bilet. Wysiadamy… Okazuje się, że pociąg jedzie jednak dalej. W kilka sekund kupujemy nowy bilet i w trakcie sygnału odjazdu wskakujemy spowrotem.

Jedziemy kolejne 200km na południe, ale to wciąż nie nasz cel. Resztę drogi pokonujemy na własną (dosłownie) rękę 😉

W międzyczasie, przypadkiem, na portalu społecznościowym znajdujemy informacje o wielkich powodziach spowodowanych szalejącym w całej południowej Tajlandii monsunem. Taka sytuacja, w styczniu – zazwyczaj najbardziej słonecznym miesiącu w roku – zdarza się tutaj pierwszy raz od 30lat. „A to mamy farta” – myślimy 😉 No i zagadka naszego biletu także rozwiązana.. . pozalewane wioski, urwane linie kolejowe, nieprzejezdne drogi.

Mimo wszystko docieramy bezpiecznie (na stopa, z przekochanym panem policjantem) do Krabi, skąd na drugi dzień płyniemy na wyspę. Nawet tłumy uciekające na północ, brak elektryczności i sztormy nie zmieniają naszej decyzji.

I dobrze, na szczęście wszystko uspokoiło się w dzień naszego przyjazdu 🙂

Tak oto znalazłyśmy się na Koh Lancie, a naszym domem została hippie wioska. W ramach mini wolontariatu zostałyśmy jednocześnie ogrodniczkami, malarkami, kucharkami i ogólnymi ogarniaczkami całej farmy 🙂 A po pracy korzystamy ze wszystkich okolicznych dobrodziejstw. Jak wszyscy, chciałyśmy wynająć skuter (najlepszy sposób na poruszanie się w Azji). Początki jednak nie były łatwe i Pibik wylądowała w rowie 😉 Wyspę wzdłuż i wszeż zwiedziłyśmy rowerami. Wyszło na zdrowie 😀

Na naszej wyspie nie ma plaż jak z pocztówki. Jest ładnie, ale nie urywa d… 😉 Za to posiada specyficzny styl,  który tworzy niepowtarzalny, hippie klimat. Hamaczki, bambusowe altanki, kolorowe lampiony na drzewach i sącząca się chillowa muzyka.  Tylko coś tych hipisów brak..

Klimatyczne bary  świecą pustkami. My nie narzekamy, bo za tłumami nie przepadamy, ale gołym, okiem można zauważyć, że biznes się nie kręci. A my, ze współczucia, kupujemy te szejki i pączki, bo smutek w oczach sprzedawców nie pozwala nam przejść obojętnie.

Odwiedziłyśmy też inne wyspy. Tam, gdzie więcej pięknych widoków,  atrakcji i rajskich plaż, ale także irytujących nas wakacjowiczy.

Mini spódniczki, naoliwione torsy, grubiańskie zachowanie wobec miejscowych, koszulki z Trump’em. Taki oto model turysty (z wielką walizą na kółkach, w której zmieściłybyśmy się obie z plecakami 😉 )  niezwykle nas odrzuca. Nacieszyłyśmy więc oczy pięknymi widokami i uciekłyśmy 🙂

Takie właśnie mamy wakacje. Przygodą marazie nie możemy tego nazwać. Naszym zdaniem, Tajlandia jest świetnym miejscem na wypoczynek. Tajowie są bardzo spokojni, przemili, uczciwi i chętnie pomagają 🙂 Wszystko jest tutaj  na wyciągnięcie ręki. O nic nie musimy się  martwić, ani specjalnie starać. Proste podróżowanie. Może dla nas trochę za proste?

 

 

                              Zaplecze pięknej plaży

 

***

ENGLISHHHH

Fresh fruit juices, sunbathing, hammocks, ending every day with a sunset, watching stars and full moon parties.. sounds great, right? But first we have to tell you how we got here.

 

Bangkok, railway station

We were very prepared for buying our tickets. We knew exactly what we wanted. The lady said we cannot buy the ticket to the place we choose. Why? Don’t know.. So we got the tickets for as far south as we could.

The service in the train was very good 🙂 almost like in airplane! In the middle of the night we stopped at the destination from our tickets but it turned out the train goes further south. So very fast we bought new tickets and jumped back to the same train. It took us 200km further. The rest of the way we hitchhiked with a super nice police guy 🙂

 

In the meantime, by accident, we read the news about extreme floods in south Thailand. It was caused by a strong monsoom. This kind of weather here was first time for over 30 years. No we understand why we had problems with buying tickets 🙂 the tracks in the south were mostly flooded, roads destroyed etc.

Despite all this, we made it safe to Krabi, from where we took a boat to koh Lanta the next day. Luckily, the weather got calmer the day we arrived 🙂

That’s how we made it to Koh Lanta 🙂 We are working here as volunteers in a hippie eko village. We also have time to enjoy our holidays and see a little bit around. At first we planned to rent a motorbike like everybody else is doing. It turned out a bit too hard (Pibik ended up in bushes :D) so we choose bicycles. Healthier 😉

On our island you will not find amazing views and beaches from postcards. But it has it’s unique hippie atmosphere. Hammocks, bamboo huts, colorful lights on trees and chill music 🙂 It’s just there are not so many hippies here…

The bars are mostly empty. For us it’s good, cause we don’t really like crowds but you can see that the locals are disapointed because business is not doing well this year. We feel a bit sad for them and we buy all of those donuts and shakes even when we dont need to 😉

 

We also visited another islands. But where is more beautiful, where you can find those idyllic beaches, you can also find maaaany annoying tourists. Mini skirts, muscles straight from the gym, rudeness for locals,  and huge suitcases (that could fit both of us with backpacks) are not really for us. So we enjoyed the beauty of nature and escaped very quick to our peaceful home.

That’s how our holidays look like. We cannot really call it a journey, an adventure. Thailand is a perfect place for holidays. The locals are very calm, kind, honest and extremely helpful. Everything is easy here. Maybe for us its too easy?

🙂

 

Blondyny powracaja na podboj Azji

dsc00762

[ENGLISH VERSION BELOW]

Pewnie niektórzy wiedzą, a niektórzy jeszcze nie, że wybrałysmy się do Azji, aby znów uciec przed zimą 😉

Dotarłyśmy do Bangkoku, ale mogło nas tu nie być, bynajmniej nie razem.. Na początek opowiemy Wam historię o tym jak Agata, 3h przed odlotem, uświadomiła sobie że nie ma paszportu. Szybkie skanowanie pamięci poprzedniego dnia wykazało 90% prawdopodobieństwo, że paszport znajduje się w maszynie kserującej drukarni 24/7. Ogarnęła nas ogromna panika.. Pibik zamieniła się w mini call center. Wiadomości z drukarni nie wydawały się pozytywne: „Nie, nie ma u nas żadnego paszportu. Nie, nie możemy zadzwonić do kolegi z wczoraj”. Następna w kolejce była policja, komunikacja miejska, biuro rzeczy znalezionych.. Nic.

Agata wciąż mając nadzieję, że zguba jednak jest tam gdzie podejrzewamy, wyskoczyła po taksówkę. Kiedy przemierzała niemal całą Warszawę , w jej głowie przepływały myśli: „Oddałam mieszkanie pod wynajem, mam przerwę w pracy, budżet nie przewiduje nowego biletu, na paszport czeka się miesiąc, a temperatury w Polsce są niezbyt zachęcające..”.

Tymczasem u Pibika.. „A może włożyła go do pudełka z elektroniką? Albo worka z ubraniami??” – tym sposobem z pięknie spakowanego plecaka zrobił się niezły bajzel. To samo stało się z plecakiem Pibika (na wszelki wypadek). Diagnoza: nie ma paszportu. Wizja przyszłości: „Ja, sama, w Bangkoku”

Na szczęście ten czarny scenariusz się nie sprawdził. Okazało się że w ksero jest paszport, tylko niezwykle pomocni pracownicy postanowili zrobić sobie głupi żarcik, trzymając nas w napięciu i stresie. Nie pozdrawiamy ekipy drukmedia24. Nie polecamy też załatwiać tak ważnych spraw jak kserowanie paszportu noc przed wylotem po zjedzeniu space cookies.

Na samolot zdążyliśmy 😉 Przelot był spokojny i długi, ale dzięki 14h przesiadce miałysmy okazję zobaczyć 0,0001% Dubaju i wyrobić sobie własną opinię o tym mieście. Miasto wywołało w nas skrajne emocje. Z jednej strony wielka ekscytacja bogactwem i ogromnymi budynkami (czyt. Pibik pierwszy raz widzi coś wyższego niż akademiki AWF Kraków), a z drugiej spacer pomiędzy gigantycznym telefonem Samsunga a ogromnym hamburgerem, wszechobecny konsumpcjonizm i architektoniczna megalomania, przerażały nas.

Okazało się też, że ciężko poruszać się tam własnymi nogami. Znikające chodniki i metro działające od 10 rano uświadomiły nas, że bez samochodu ani rusz. Najlepiej szybkiego Ferrari 😉 Ogrom i atmosfera tego miasta były dla nas absurdalne. Mimo wszystko musimy przyznać, że podobało nam się i czułyśmy się jak grze GTA 🙂

Wracając do Bangkoku.. Kolejnego molocha.. Pierwsze wrażenie nieco nas zaskoczyło, pozytywnie! 🙂 Jest tu bardzo przyjemnie, zielono, wcale nie aż tak tłoczno i głośno jak sobie wyobrażaliśmy, a ludzie uśmiechnięci i pomocni 🙂

Co już udało nam się zrobić:

– oszukać kalendarz i czas przesypiając prawie całą dobę i budząc się w roku 2560

– śpiewać modlitwy z mnichami w świątyni

– przetestować park w ramach sprawdzenia bezpieczeństwa (Historia o tym jak zostalysmy okradzione w parku pierwszego dnia w Ameryce Poludniowej)

– spróbować kilku specjałów (Pad Thai, Spring Rolls, Green Curry Soup, Pineapple Rice, i innych, których nazw nie znamy)

– zobaczyć (póki co nocą i tylko zza bramy) potężny Pałac Królewski i tłumy ludzi odwiedzających miejsce ostatniego spoczynku ich ukochanego Króla.

– odwiedziłyśmy najbardziej imprezową ulicę Khao San Road i nawet nas nie przeraziła 😉

 

– popływać wodnym tramwajem po rzece Menam

– zachwycić się neonami i pysznym jedzeniem w dzielnicy Chinatown

 

To jeszcze nie koniec Bangkoku, mamy w planie tam wrócić jeszcze co najmniej dwa razy podczas tej podróży 🙂

Będziemy w kontakcie!

Czekajcie na nowe info, pozdrawiamy!

Wasze Potargane

***

Some of you probably know but some don’t.. we are back on the road! This time we went to South East Asia 😉

First we’re gonna tell you a short story of what happened on our last hours in Europe 😉 Exactly 3 hours before our flight Agata realized that there is no passport in her pocket. We scanned our memory very fast and remembered a trip to xero 24/7 (to copy the passport and print boarding passes) last night. We called them but they said they don’t have it and refused when we asked them to call the guy that worked that night. We kind of panicked.. Agata took a taxi and anyway went to the xero and Pibik started calling any place she could think of. Nothing. What are we gonna do???

Agata: „I rented my flat, I have break at job, there is no new ticket in the budget, I have to wait a month to get a new passport and its -15 and I don’t have a winter jacket..”

Pibik: „maybe she put it into electronics box? or maybe somewhere with the clothes?” – this way she emptied Agatas very well organized backpack. Still nothing. „What am I gonna do? Alone in Bangkok…”

Fortunately the passport was exactly where we thought it will be, it’s just the workers decided to make a little joke to us..

We don’t recommend doing such important things a night before a flight and especially after consuming space cookies 😉

We made it to the flight! 🙂 There was a 14h break in Dubai and we got to see 0,0001% of the town 😉 but it was enough to decide if we like it or not. We felt kind of amazed by all the skyscrapers but on the other side overwelmed by corporations, shopping malls, wealth and consumerizm. We tried walking around in there but we found it impossible, without the latest model of porsche, of course. Although we have to admit we kind of liked it and we felt like in GTA.

Back to bangkok.. Another huge town. We got surprised, we didn’t expect it to be such a nice, positive and green city. It isn’t as loud and smelly as we imagined it would be.

 

 

What we did there already:

  • slept almost whole day and woke up in 2560 year
  • pray with monks
  • test park for safety (A story of how we got robbed in a park on our first day in South America)
  • try some delicious thai food
  • see (for now only at night) the palace of the king
  • visit the most party street and not hate it
  • take a water tram on Menam river
  • be amazed of beautiful colors of China Town

 

It’s not an end of our Bangkok story, we are gonna be back there at least two times in this journey 🙂 Wait for more!

Yours

Blondies (Agata is not a blondie anymore – at least from what she sais…)