Dlaczego spędziliśmy dzień w karetce, jakie szczęście może wywołać torba z Lidla i jak wygląda życie rzeczne, czyli my w Wietnamie, część druga.

small00000040

ENGLISH VERSION BELOW

Kolejny etap naszej podróży zaczęliśmy od pędzącej na sygnale karetki. Nie, nie, nie, nic złego nam się nie stało. Wręcz przeciwnie. Złapaliśmy luksusowego stopa, który wymijał wszystkie korki, a my mogliśmy leżeć na noszach i ładować telefony. Wszystkie pięć.

DCIM100MEDIA

small00000011
Reanimacja Jensa. Takie zabawy tylko w karetce. We are trying to rescue him!

Upatrzyliśmy sobie na mapie fajnie położony camping przy plaży.. Hmm, okazało się, że w Wietnamie camping to nie znaczy coś niskobudżetowego. Po dotarciu ciemną nocą i awanturniczą przygodą w taksówce dowiedzieliśmy się, że recepcja jest już zamknięta, dania w menu dziesięciokrotnie przekraczają nasz budżet, więc nawet nie pytaliśmy o cenę noclegu. Po tym jak Pibik pocieszająco stwierdziła, że przynajmniej nie pada i możemy spać na plaży, jak możecie się domyślać, lunęło. I to porządnie. Cali przemoczeni, wykończeniu, w ponurych nastrojach, w milczeniu wylądowaliśmy.. na betonie. Ale za to prawie pod dachem i z widokiem na morze.

Po przebudzeniu naszym oczom ukazał się plac budowy i mnóstwo śmieci wszędzie. Brud, smród i ubóstwo. W sekundzie zregnowaliśmy z dalsszego pobytu na plaży i ewakuowaliśmy się do równie „urokliwej” wioski.

Postanowiliśmy zostać tam na noc nie ze względu na walory estetyczne, ale aby zregenerować połamane kości, przemoczone ciała i wyczerpane zaosby energii. Był to strzał w dziesiątkę. Dzień spędzony w śmieciowiosce okazał się jednym z najsympatyczniejszych wspomnień z całego naszego pobytu w Wietnamie, ze względu na… ludzi! Zaczepiali nas, zagadywali, wypytywali i do wieczora cała wioska wiedziała o nas wszystko. Nigdy nie byliśmy tam sami, zawsze podążał za nami tabun dzieciaków słodziaków. Wieczorem, z całą bandą lokalsów tańcowaliśmy do polskich szlagierów.

small00000012
„My Cyganie” to nowy hit w Wietnamie!
IMG_20170318_123410
A Jens chciał tylko spytać o której jest autobus… And Jens only wanted to ask what time is the bus…

IMG-20170322-WA0002.jpg

Nazajutrz ruszyliśmy dalej na południe. Tereny zmienily się na bardziej górzyste, a jak wiadomo góry i morze to najlepsza kombinacja, więc tym razem udało nam się zacumować na bardziej urokliwej i mniej zaśmieconej plaży.

Kiedy tam dotarliśmy powaliło nas głośne, kiepskie techno. Co to za impreza? Aa urodziny dwulatka. Wszyscy odstrzeleni, impreza wre na całego. Wietnamczycy kochają zabawę. Głównie głośną muzykę, bo wcale nie tańczą. Impreza polega na piciu, robieniu selfie i ewentualnie karaoke. Bary oferujące wspólne śpiewanie są wszędzie, nawet w najmniejszych wioskach. Wesela też, na ulicach rozstawiają wielkie namioty i nie ważne czy piątek, poniedziałek, czy środa, wesele musi być. Dwieście osób to mało, najlepiej zaprosić wszystkie sąsiednie wioski 😉

IMG_2878_smaller

Kiedy impreza się skończyła, sielsko, w ciszy i spokoju mogliśmy się relaksować i korzystać z cieplutkiego morza.

Uwaga! W końcu po wielu tygodniach wstaliśmy na wschód słońca! Opłacało się 😉 Myśleliśmy, że będziemy sami oglądać to widowisko, a tymczasem plaża pełna była pływających, skaczących i uprawiających fitness wietnamczyków. A to ździwko. Tyle nas omija kiedy śpimy!

small00000002

Ruszyliśmy więc dalej, do Dalat, krainy kawy i wina, gdzie zamieszkaliśmy w hostelu w którym była szkoła i obok naszego pokoju dzieciaki uczyły się matematyki. Właściciele na matematyce jednak dobrze się nie znali i przy wyjeździe dostalismy niespodziewaną promocję. W samym miasteczku nie byłoż nic ciekawego poza kilkoma urokliwymi kawiarenkami, w których spędzaliśmy czas.

small00000019
We just sit there.

small00000005

Na targu w Dalat spotkało nas tez wielkie szczęście. Kiedy zobaczyliśmy cały stragan z torbami z Lidla, Castoramy, Carrefoura i… BIEDRONKI nie omieszkaliśmy zakupić !! 😀

Odwiedziliśmy też Crazy House, czyli szalony budynek przyominający stylem budowle Gaudiego w Barcelonie. Opanowała nas tam inwazja turystów z Rosji. Rosjanie tu, Rosjanie tam. Nawet w milionach korytarzy nie dało się ich zgubić. Już przy samym wejściu Pibik i Jens postanowili sobie darować i schować się w kawiarni, co okazało się jeszcze gorszym planem.

Zrobiliśmy też pętlę motocyklową po okolicach, od wodospadu do wodospadu.

small00000015

Pięknych, dramatycznych scenerii na zdjęciach niestety nie będzie, bo na jedyną ciekawą część tej trasy zastała nas noc.

Piękne widoki mogliśmy podziwiać jedynie zza okien autobusu w drodze do Ho Chi Minh, do którego nie byliśmy zbyt entuzjastycznie nastawieni, ale ciężko ominąć czteromilionowe miasto które stoi na twojej drodze.

Tam odwiedziliśmy kolejnych znajomych trudniących się zawodem nauczyciela angielskiego. Samo miasto przytłoczyło nas gorącem, hałasem i tłumami. Nie przypadło nam do gustu, a jedynie przepyszne owocowo-warzywne koktajle (które cięzko było dostać w innych częściach kraju) utrzymały nas przy życiu.

Wyjechaliśmy jak najszybciej się dało. Miejscem pożegnania z Wietnamem miało stać się miasto położone w Delcie Mekongu.

small00000035

Cat Pho – czillowe miasto ze studencką atmosferą. Jednak to nie samo miasto było celem, a to co dzieje się dookoła, na licznych odnogach największej rzeki w południowo-wschodniej Azji. W Delcie Mekongu żyje ponad dwadzieścia milionów ludzi, a życie toczy się tam głównie na wodzie. Pływający bazar, nawet kawiarnie, piwiarnie, co tylko chcesz, wszystko na łodziach.

Przeprawa łódką przez zarośnięte kanały i oglądanie z bliska żyjącej dżungli, było dla nas niesamowitym przeżyciem. Tak zakończyliśmy przygodę z Wietnamem. Musieliśmy pożegnać się z pyszną kawą, pięknymi widokami, kochanymi ludźmi i ruszyliśmy dalej, by odkrywać nowe, nieznane nam lądy.

 

ENGLISH

Next part of our travel we began with a ride in a fast ambulance. No, no, nothing happened to us. Actually the opposite. We hitchhiked and got a car for all five of us, almost exactly to the we wanted to get. We could lay down on the bed and charge our phones 😉

Our destination for that day was a camping on the beach that we found before on the map. Hmm.. then we found out that in Vietnam camping can mean something luxury.. After we got there, at night, after a stressful situation with a taxi driver, we found out we cannot possibly afford to stay there. After Pibik tried to save the situation and said that at least it´s not raining so we can sleep on the beach, obviously it started to rain. Not just any rain. Heavy rain. So anyway we walked down to the beach and somewhere there, with our clothes and backpacks wet,exhausted and in a completely silence we found a piece of dry concrete with a kind of roof and decided just to stay there.

When we woke up, the first thing we saw was a construction side and a real sea of trash. It took us a second to realize we want to get out from this beach as soon as possible.So we walked to a small village nearby, just as pretty and clean as the beach was and decided to stay there for the next night. We could go someplace else, but had no energy at all after that amazing night. It turned out to be the best idea. The people in this village were so friendly! They smiled, talked and even followed us all the time 🙂 The evening we spent on drinking in a local bar and dancing to old polish songs.

Next day we went more south. This time we managed to find a less trashed beach. When we got there, we were attacked by really loud and really bad techno. What was it? Birthday of a two year old boy! Vietnamese love to party. They dress up like if it was their wedding day, play horrible music, drink and take selfies and can part like this since morning! They also love karaoke, bars offering it are even in the smallest villages. They love weddings too, they put huge tents on the streets and it doesnt matter if its monday or wednesday or friday, the wedding must go on. Two hundred people is not enough, the best would be to invite all villages around.

Attention! After all these weeks of travel, we finally made it to get up for sunrise! It was hard, but totally worth it. We thought we will be the only ones there but the beach was full of the locals taking a bath or just doing sports. So much we miss when we sleep!

So we moved on, to Dalat, a land of coffee and wine. We stayed in a hostel where there was a school class next to our room. There was nothing much interesting in this town, except for few nice cafe’s where we were killing our time. We visited a Crazy House full of russian tourist, that we couldnt possibly excape from, found Lidl and Biedronka bags on the night market, made a motorbike loop in the area and checked out some great waterfalls. The only part of this loop that was rich with amazing views we made by night so we were quite disapointed.

The only views we could see were from behind the window in a bus to Ho Chi Minh.

We were not really excited about visiting Saigon but it’s really hard to avoid a four milion city if its directly on your way. There we visited our other friends who are also teaching english in schools. The city was overwelming with heat, noise and huge traffic. We didn’t fell in love with it at all. Only delicious fruit shakes saved our lifes. We left the city as fast as we could.

The last place in Vietnam we visited was Mekong Delta. Cat Pho – chilled town with a student atmosphere. Not the town itself was our destination but the busy life of river people. There is twenty milions of people living in Mekong Delta. Everything there happens on the river. There is bars, shops and guesthouses on boats. It’s alive ad colorful. Amazing. This was our goodbye with Vietnam. We had to say goodbye to delicious coffee, friendly people and amazing vietnamese views. So we wend west to discover new lands.

Wietnam północny – stagnacja, słodka kawa, pola ryżowe, rozłąka i dzikie plaże.

IMG_2924_smaller

ENGLISH VERSION BELOW

Na pierwsze spotkanie z Wietnamem wybraliśmy chłodne i szalone (ze względu na miliony skuterów na drogach i zero zasad ruchu)  Hanoi. Zatrzymaliśmy się u naszej przyjaciółki Kasi, w bardzo klimatycznej dzielnicy zamieszkałej głównie przez Wietnamczyków.

Co ciekawe, dzieli dom z gwiazdą wietnamskiego roka. Znajomość z Tongiem znacznie ułatwiła nam klimatyzację w mieście i mieliśmy okazję poznać jak żyją i bawią się młodzi ludzie.

IMG_2533_smaller

Uświadomiliśmy też sobie, jakimi jesteśmy szczęściarzami, że urodziliśmy się w Europie i możemy swobodnie, bez większych ograniczeń podróżować po całym świecie. Oni nie mają tak łatwo. Tong z zespołem od kilku miesięcy planuje trasę koncertową we Francji i mimo że od pół roku stara się o wizę, wciąż nie wiadomo czy będzie mógł pojechać.

IMG_2860_smaller

Także pierwsze dni spędziliśmy w rodzinnej atmosferze. Nie dość, że dom był pełen ludzi, to do naszej podrózującej ekipy dołączył poznany jeszcze w Malezji, Matt.

Za oknem ciągle padał deszcz i było szaro. Jak Polsce na jesieni (zimą, wiosną i latem). Atmosfera sprzyjała zaleganiu pod kocem, graniu w planszówki, gotowaniu i oglądaniu filmów. Czasem wychodziliśmy na zewnątrz odkrywać nowe wietnamskie smaki i cieszyć się przepyszną wietnamską kawą. Jak tubylcy na mini stołeczkach porozstawianych na całej szerokości chodnika przesiadywaliśmy godzinami sącząc małą czarną., słodką i mocną. Wietnamczycy tak spędzają całe dnie, od rana i piją kawę lub lokalne piwo, grają w tajemnicze gry i palą fajki z opium 😉

IMG_2578_smaller

Zagnieździlimy się i ciężko było nam opuścić to miasto. Ostatecznie, decyzja zapadła, wyjeżdżamy w góry. Przetransportowaliśmy się na dworzec autobusowy, ale nawet wtedy miasto nie chciało nas wypuścić. Ludzie nas zagadywali, częstowali cukierkami i robili zdjęcia. Trzy godziny próbowaliśmy kupić bilety..

17097428_1129881143824025_190519676750392472_o

Wkońcu się udało i ruszyliśmy, ale nie do końca do naszego celu. Wylądowaliśmy w małym mieście, gdzie mieliśmy okazję obchodzić dzień kobiet w wietnamskim stylu. Bardzo mile nas tam przywitano, ludzie częstowali nas przekąskami, a nawet dostalyśmy kwiaty.

IMG_2893_smaller

IMG_2898_smaller

Autostop zaczął działać. Trasą przez wysokie góry, z przystankiem na najpyszniejsze szaszłyki, klejący ryż w bambusowej rurce i gotowane, świeże jajka (tym razem bez małych kurczaczków w środku), dotarliśmy do wioski w dolinie, Mai Chau.

Tam zatrzymaliśmy się w domku na palach, u rodziny która dla nas gotowała, w tzw Homestay.

IMG_2938_smaller

IMG_2926_smaller

Dookoła rozciągały się góry, u podnóża pola ryżowe,  a w drewnianych chatkach mieszkańcy zajmoali się rzemiosłem, przede wszystkim tkactwem. Nie bylo tam jakichś specjalnych atrakcji, ale atmosfera jak u babci na wsi zupelnie nas usatysfakcjonowała. Życie toczyło się tam spokojnie, tylko zwierzęta, rolnicy, natura i my 🙂

W Wietnamie ogólnie mało samochodów porusza się po drogach. Podobno podatki są bardzo wysokie, dlatego głównym środkiem transportu jest motocykl. Autostop w cztery osoby w górzystym, słabo zaludnionym regionie, gdzie jakoś dróg nie jest zachwycająca.. Tak przemieszczalismy się ciężarówkami od budowy do budowy. Siedem samochódów, trzydzieści kilometrów, cztery godziny…

DSC03764_smaller

Udało nam się jednak dotrzeć do wybrzeża, skąd złapaliśmy nocny pociąg na południe. Przyszedł czas rozstania.. Pibik ze swoim kompanem ruszyła eksplorować jaskinie, a Agata z Jensem zgarniając po drodze Oliwię, kolejnego członka naszej załogi, udali się do klimatycznego miasteczka Hoi An, gdzie w każdą pełnię księżyca odbywa się festiwal światła.

IMG_3348_smaller

Hoi An- przeurocze małe, kolorowe miasteczko, słynne z krawiectwa gdzie możesz uszyć sobie wszystko czego tylko zapragniesz w 24h (nawet dopasowany garnitur w banany), kolorowych lampionów, przepysznego jedzenia i kolonialnej architektury (do czego przyczynił się jako kierownik renowacji zabytków Polak, Kazimierz Kwiatkowski, którego pomnik stoi w Parku Kazika).

Podekscytowani widokiem morza i plaż, Agata, Jens i Oliwia (AJO) postanowili wypożyczyć skutery i pojechać na plaże, które widzieli z pociągu (i chcieli z niego wyskoczyć). Do plaż niestety dotrzeć się nie udało, bo drogi dojazdowe niespodziewanie kończyły się krzakami, ale nieświadomie przejechali jedną z najtrudniejszych (Oliwia pierwszy raz prowadziła skuter!!) i najpiękniejszych tras motocyklowych na świecie, Hai Van zwany Oceanem Chmur.

Zwiedzili Góry Marmurowe i usadownione w nich jaskinie i świątynie żywiołów.

Wieczory spędzali na plaży, ale wciąz było mało. Chcieli własnej plaży. Planowali popłynąć na wyspę Cham, ale okazało się że łódź odpływa tylko raz dziennie i nie udało się jej złapać. Jako alternatywe wykorzystali dzień zwiedzając ruiny starożytnego państwa Czamów, My Son.

IMG_3643_smaller

Na drugi dzień z samego rana udali się do portu i tym razem skutecznie odpłynęli na rajską plażę.

Tymczasem u Pibika i Matta… celem była mała wioska Phong Nha, gdzie zatrzymali się w cudownym hostelu z pysznym jedzeniem, gdzie od razu poczuli się jak członkowie rodziny.

DSC03849_smaller

Tam, w Parku Narodowym Ke Bang zaledwie kilka lat wcześniej odkryto największą jaskinię na świecie. Wejście jednak kosztuje zaledwie 3000$, ale niestety termin trzeba rezerwować z rocznym wyprzedzeniem, więc pomimo wszelkich starań nie udało im się dostać… Zamiast tego wybrali się do Paradise Cave, sporo mniejszej, ale równie piękniej.

Rzeczywiście była niesamowita, ale przepełniona turystami, którzy potrafią zepsuć całą atmosferę. Po wyjściu czuli się zawiedzeni. Kolejne dni spędzili jeżdżąć motorem po okolicy. Treking w poszukiwaniu wodospadów, rzeki, góry, mnóstwo zwierząt. Wspólnota z naturą zdecydowanie wynagrodziła turystyczny niesmak.

Mogliby tam spędzić jeszcze dużo czasu, ale chcąc dogonić resztę ekipy, udali się na południe do Hue, dawnej stolicy Wietnamu z czasów imperialnych. Oczekiwali dużo, za dużo. Wielkie mury, monumentalne bramy i pałace okazały się zdecydowanie mniej imponujące niż na obrazku. Samo miasto wydało się też szare i nieciekawe, więc szybko stamtąd uciekli do wspomnianego już Hoi An, skąd o świcie dołączyli do reszty ekipy.

Wyspa Cham to przede wszystkim piękne, puste plaże, dzikie zwierzęta (Agata pierwszy raz widziała ogromnego węża na wolności), całe dnie spędzone w hamakach, wieczory przy ognisku, majestatyczne zachody słońca, grillowanie warzyw i niesamowicie przyjaźni mieszkańcy.

IMG_3671_smaller

Prawdziwy relaks, raj na ziemi. Nikt nam nie powie, że mieszkanie na plaży jest nudne. Moglibyśmy tam przeżyć życie. Ale niestety formalności wizowe popsuły nam szyki i czas było wracać na suchy ląd.

IMG_3758_smaller

 

ENGLISH

Hanoi was our first spot in Vietnam. A little bit cold and totally chaotic with motorbike traffic. We stayed at our friend’s place. Kasia lives in a really local district and she works as a english teacher. She shares a house with a vietnamese rock star (we couldn’t even add him on facebook, because he has too many friends).

Thanks to Tong, we had a chance to see how young vietnamese live and party. It made it easier for us to get to know the city. We also realized how lucky we are that we were born in Europe and we can travel the world without real problems. Tong and his band are planning a two week tour in France for months and for over half a year he is trying to get a visa and still don’t know if he’ll get it.

So the days in Hanoi we spent in a real family atmosphere (thank you Kasia!). The house was full of people and also Matt, a friend we met in Malaysia joined us here. It was raining and cold so we really enjoyed staying at home, under blanket, watching movies, cooking and playing board games.

Sometimes we were leaving the house to explore delicious vietnamese food and drink the best coffee we have ever had, on the street with the locals. They go to the streets in the morning and drink beer, coffe, play misterious games and smoke opium pipe. We tried to melt in 😉 We got stucked in Hanoi, it was really hard to leave this city. Finally we made the decision, we are going to the mountains!

We made it to the bus station, where all the people were smiling to us, chatting and taking pictures with us 🙂 it took us three hours to manage to buy the tickets. So we made it outside Hanoi but still not the exact place we wanted to go to. We stopped in a small town where we had a chance to join the Woman’s Day celebration. We got free drinks, free snacks and even flowers!

Hitchhikig started to work again. With a little stop for food in the mountains where we ate best meat in the whole travel, we finally made it to Mai Chau. There we stayed in a wooden house with a family that cooked for us in a Homestay. Around us were only mountains and rice fields. Even though there was not so much to see or do, we really enjoyed our time. Life was calm, only nature, animanls and us.

In general there is not so many cars in Vietman. We heard it’s because of really high taxes so the most popular way of transport is obviously a motorcycle. So hitchhiking, four people, in the middle of mountains where not so many people live and the roads barely exist was quite hard. It took us seven cars and four hours to make 30km. But we made it to the coastal highway and from there we took a night train south. There we had to separate. Pibik and Matt went to explore caves and Agata and Jens went o Hoi An to meet our friend Olivia.

The night they arrived there was a Full Moon Lantern Festival. In general Hoi An is a really cute and colorful town famous as a city of tailors where they can make clothes for you in 24h (even a banana suit). It’s full of lanterns and colonial architecture. Excited to see the sea again Agata, Jens and Olivia decided to rent motorbikes and explore the nearby beaches. They didn’t know about it at that time, but they made one of the most beautiful and hard motorbike roads in the world, Hai Van called also An Ocean of Clouds. They also explored Marble Mountains with all of the caves and temples. The evenings they used to spend on the beach but it wasn’t enough. They wanted to have a beach for their own. A perfect empty beach. Before they headed to Cham Island they went to explore the ruins of My Son. The next day they reached the paradise.

By the time at Pibik’s.. their destination was Phong Nha, a little village with a national park famous of most beautiful caves. There is also, discovered only in 2009, the biggest cave in the world. To go there you need to pay 3000$, but you have to book one year earlier so they coulnd’t possibly make it 😦 Instead they went to Paradise Cave, smaller but just as beautiful as the other one. It truly was amazing, but hundreds of torists can spoil even the best places so they left unhappy. The next days they spent on exploring the surroundings on motorbike, hiking, searching for hidden waterfalls. It made them feel much better and rinsed out the bad memories with tourists 🙂 They could stay there much longer but wanted to join the rest so moved south to Hue.

Hue, famous of being a former capital of Vietnam from the Imperial times wasn’t how they expected. They imagined huge, impressive walls, gates and palaces. It was totally different. The city itself was ugly and grey so after one night they moved to colorful Hoi An and next day joined Agata, Jens and Olivia on Cham Island.

Cham Island is mostly beautiful, empty beaches, wild animals (Agata even saw a huge snake, first time in wild), all days in hammocks, evenings with sunsets by the fire, grilling vegetables and very nice people. Relax. Real paradise. Nobody will tell us that live on a beach is boring. We could spend all our lives in there. Unfortunately our visas decided to expire soon so we had to move.

Poranne despresso czyli potargane za kulisami i laotańska przygoda.

IMG_2433_smaller

ENGLISH VERSION BELOW

Mowi się, że dwoje to najlepszy układ, a troje to już mały tłum. Mówi się też, że w kupie siła. Postanowiliśmy więc rozłożyć naszą kupę na czynniki pierwsze i pokazać jak wam, jak wygląda nasza podróż zza kulis.

Agata

DSC03450_smaller

7:00. Czas już wstać. Poranek taki piękny, słońce wschodzi, ptaki śpiewają, tyle żrzeczy do zrobienia… Najlepiej byłoby usiąść, zacząć ten nowy dzień od filiżanki kawy i pomyśleć co ciekawego moglibyśmy dziś robić. Hmm, reszta śpi.. będę sama pić tą kawę? To może wstanę i poczytam. Hmmm.. ale jak to skoncentrować się na czytaniu bez kawy? Jak wypiję sama, to co będę pić jak oni wreszcie wstaną? To pokrzątam się, może się obudzą.W końcu przyjechaliśmy tu, żeby zwiedzać, a nie spać! Halooo!

Pibik

IMG_2394.JPG

Śpię. Mam nadzięję, że to może dziś będzie ten dzień kiedy choć raz w życiu się wyśpię. Ale nie. Słyszę jakieś niepokojące dźwięki. Próbuję je ignorować, ale się nie da. Sięgam ręką po telefon, otwieram jedno oko i sprawdzam godzinę.

7:10. Szelest reklamówek. Ani razu nie dadzą się wyspać człowiekowi. Trzymam oczy twardo zamknięte udając że nic nie słyszę. Po 10minutach się wkurzam, otwieram oczy i mówię: „Cześć”. Agata gotowa do wyjścia odpowiada mi cichym „Cześć. Wychodzę na kawę”. W tym momencie wiem, że mogę zamknąć oczy i spać dalej ale sumienie mi nie pozwala, więc zwlekam się z łóżka.

Mój wymarzony dzień to wstać późno, chodzić wcześnie spać, w dzień dużo jeść i leżeć. W podróży najważniejszy jest wypoczynek.

Jens

IMG_2499_smaller

Rano to dla niego słowo tabu. Najlepiej nie odzywać się do niego dopóki nie wypije dobrej kawy. Broń boże zadawać pytania.. Wszystko skutkuje niepotrzebną, dwudziestominutową dyskusją. Nawet proste pytanie dotyczące ładowarki czy pasty do zębów może wywołać wielką burzę. Więc lepiej nic nie mówić, i nie patrzeć. Najlepiej wyjść i zostawić w spokoju aż sam nie wypełznie na zewnątrz.

Energii do życia nabiera dopiero wieczorem, kiedy to Pibik już dawno śpi, a Agata wciąż jeszcze walczy ze sobą, żeby móc mu potowarzyszyć.

Jens niedawno odkrył w sobie pasję do fotografii. Od miesiąca podróżujemy szlakiem sklepów Canon szukając nowego obiektywu, statywu, karty pamięci, osłonki, filtra, czy też.. uwaga… szarej kartki.

Jens podróżuje z nami już kilka tygodni, ale często wydaje mu się, że wcale nie opuścił swojego kraju. Dookoła wszędzie słychać język niemiecki, czasami jest tak poirytowany głupimi turystami, że w awaryjnych sytuacjach postanowił udawać rosjanina i nieprzyznawać się do swojej nacji. Przybrał imię Jegor, więc często wołamy za nim „Dawaj, dawaj!”.

Także widzicie jacy jesteśmy różni. Organizacja bywa problematyczna, a samo słowo „plan” wywołuje głuchą ciszę. Zdarza się że wymeldowujemy się z hotelu, po czym zanim postanowimy co chcemy dalej robić, wprowadzamy się z powrotem. Często nie mamy żadnego planu, a kiedy próbujemy planować na bieżąco, to okazuje się że dzień jest dla nas za krótki i nie robimy nic poza planowaniem tego co moglibyśmy zaplanować. No może poza kosztowaniem lokalnej kuchni. To nam wychodzi. Tak jak i pieniądze z portfela. Dosyć sprawnie 🙂

IMG_2380_smaller

IMG_2375_smaller

Jeśli chodzi o zakwaterowanie.Czasy młodzieńczego autostopu po Europie, kiedy spało się gdzie popadnie, byle przetrwać do rana, już się dla nas skończyły. Teraz potrzebujemy trochę komfortu, mamy swoje małe wymagania… Nie rezerwujemy  jednak nic wcześniej, no bo co tam można zobaczyć w tych internetach. Przyjeżdżamy na miejsce , zazwyczaj dawno po zmroku, wyczerpani po całym dniu podróży. Rozpoczynają się wielkie poszukiwania. Jest nas troje, nie dwoje, więc najlepszy byłby pokój trzyosobowy. Może być też dwu, ale dwa łóżka, no i cena.. jak za dwoje. Przecież nie będziemy się cisnąć i dopłacać. Najlepiej żeby było okno. Nie, musi być okno. I żeby było gdzie powiesić hamak. Najlepiej żeby był ogród, dużo drzew i widok na jakąś wodę. Lubimy wodę i drzewa. Tutaj nie, bo kawa tylko instant, albo pranie za drogie Tutaj nie, bo ten facet się krzywo patrzy i nie był zbyt miły. Tu nie widać rzeki. Tu nie, bo za dużo „naszych”. Ten ma „backpacker” w nazwie, a my przecież szukamy czegoś bardziej autentycznego i lokalnego.

Poszukiwanie jedzenia też bywa komiczne. W azjatyckich krajach na śniadanie głównie jada się zupę z dużą ilością mięsa i makaronu. Mimo że zajadamy się nią na wyszstkie pozostałe posiłki, to na śniadanie próbujemy znaleźć coś bardziej w europejskim stylu. Gdzie by tu znaleźć jajecznicę… I może jakieś warzywa. O warzywach możemy zapomnieć. Chyba, że sami zdobędziemy je na targu. Ser to nasze najodleglejsze marzenie. Sera tutaj nie uraczysz, a nawet jeśli to zrujnowałby twój portfel. Ogólnie dużo marzymy. Leżenie i marzenie o jedzeniu „z domu” to jedna z naszych podróżnych rozrywek. Jak to się dzieje, że zawsze chcemy najbardziej tego czego nie możemy w tym momencie mieć? Zapewne jak wróćimy do Europy będzięmy tęsknić za tą azjatycką zupą.

No to tyle o nas. Skoro to miał być post o Laosie, to może przejdźmy do meritum.

Nie możemy powiedzieć za wiele o tym kraju, bo niestety stał się dla nas jedynie droga tranzytową do Wietnamu i spędzilismy tam zaledwie kilka dni. Wybraliśmy mało uczęszczaną granicę pośród gór, w związku z czymna pierwszy transport musieliśmy czekać dobre dwie godziny.

IMG_2520_smaller

Do małego miasteczka Hongsa dojechaliśmy busikiem. Wynajęliśmy mały pokoik z zabawnym regulaminem, po czym udaliśmy się na poszukiwanie jedzonka.

20170227_075031.jpg

Szczęście w nieszczęściu, jedyne co udało nam się znaleźć było małe stoisko z grillem. Nie byliśmy zachwyceni widząc grillującą się trawę, jednak niepozorne przysmaki zaskoczyły nasze podniebienia i do dziś wspominamy ten wieczór jako najciekawsze doświadczenie kulinarne w Azji.

Na drugi dzień łapanie stopa – próba nrumer dwa… Skończyło się znów w autobusie, który właściwie po nas przyjechał na wylotówkę, bo cała wioska już wiedziała, że tam jesteśmy, oczywiście zastanawiając się co my wyprawiamy 😉

Nie czytaliśmy zbyt wiele o tym gdzie pojechać Gdzieśtam obiło nam się się o uszy dwuczłonowe miasteczko na „V”. Przypasowało nam, że znajduje się w odpowiednim miejscu na mapie i jest bogate w naturalne atrakcje, więc bez większych przemyśleń, ruszyliśmy tam. Pierwsze co zobaczyliśmy po dotraciu to grupy pijanych europejczyków wracających z popularnego tutaj tubingu (spływ rzeką w gumowym kole). Naszym zniesmaczonym oczom ukazała się goła dupa pewnego rozwrzeszczanego „białaska”. W momencie odechciało nam się tubingu i całego Vang Vieng. Ominęliśmy więc całą imprezową część miasta i ukryliśmy się w pięknych ogrodach po drugiej stronie rzeki.

DSC03563_smaller

IMG_2228_smaller

DSC03463_smaller

Tam cieszyliśmy się życiem i tym że za jedzenie i drinki płacimy dopiero przy wymeldowaniu 😉 Tam też postanowiliśmy dać skuterom kolejną szansę i pozwiedzać okolicę. Piękne jasnikie, laguny i przede wszystkim małe wioseczki pełne bawiących się dzieciaków i pola z krowami 😉

IMG_2250_smaller

IMG_2235_smaller

IMG_2356_smaller

IMG_2200_smaller

IMG_2199_smaller

DSC03506_smaller

Wycieczka była pełna atrakcji. Pibikowi po 20min pękła dętka, a Agata zapomniawszy wyłączyć silnik, wysłała skuter w samotną podróż. Skończył sromotnie na asfacie, 20m dalej, cały poobijany. Biedaczek.

DSC03481_smaller

DSC03497_smaller

DSC03476_smaller

IMG_2334_smaller

DSC03550_smaller

Mieliśmy też okazję zobaczyć jak toczy się życie w niewielkiej i zaskakująco przyjaznej stolicy. Mimo, że nie było tarm szczególnie dużo do zwiedzania, to cieszyliśmy się spacerami nad potężną rzeką Mekong. Miło było popatrzeć na spotykających się na zachód słońca mieszkańców, żeby współnie uprawiać fitness. Ze względu na bardzo małą ilość turystów i spokojną atmosferę, miasto zdecydowanie przypadła nam do gustu.

DSC03568_smaller

IMG_2446_smaller

DSC03622_smaller
Wasn’t it supposed to be… America first?

DSC03585_smaller

DSC03594_smaller

DSC03606_smaller
Polacy sa wszedzie.

DSC03615_smaller

Z Vientiane wzięliśmy owiany złą sławą nocny bus do Wietnamu. Po przeczytaniu opini w internecie byliśmy przygotowani na prawdziwe piekło. Na szczęście autobus okazał się dużo bardziej komfortowy niż Polski Bus 🙂 I całkiem szybki… Przytoczymy wam krótki dialog z autobusu..

Agata:Stara, nie wydaje Ci się że ten bus jedzie jakoś za szybko?

Pibik: Trochę tak, ale przynajmniej droga prosta.

A: Ale będą góry, w ch.. góry. A ten kierowca jest jakiś szalony.

P: Może nas porwał, ale nie martw się, jak umierać to przynajmniej wygodnie.

A: Noo stara, leżymy tu prawie jak w trumnie.

P: No stara, co zrobisz, przecież nie wysiądziesz. Jak umierac to przynajmniej razem.

A: A mama?

P: Będzie wiedziała, że umarlas robiąc to co kochasz.

A: A Kasia? Przecież wieziesz jej prezent urodzinowy.

P: O nieee, faktycznie, nie mam zamiaru tego taszczyc cala wieczność.

A: A daj spokój z tymi plecakami.. wystarczy że je taszczymy za życia.

No więc. był szybki. Kiedy jechał 😉 bo w pewnym momencie kierowca postanowił się zatrzymać i nie informując pasażerów, zrobić sobie 6h drzemeczkę. Tak zakończyliśmy przygodę w tym kraju.

IMG_2518_smaller

Mimo że wizyta w Laosie była najkrótsza, a ze względu na drogi transport i niespodziewane wydatki, okazała się bardzo kosztowna. Ale nie żałujemy. Ani trochę. Laos zupełnie nas zauroczył przepiękną przyrodą i ludźmi o wielkim sercu.

ENGLISH

They say “Two is perfect but three is a crowd” (Johnny, The Room movie). They also say the group has more power. So we decided to spread out our group and see how it really is.

Agata

7:00. Time to wake up! This morning is sooo beautiful. Sun is shinning and the birds are singing. So many things to see! It would be perfect to start this day with a cup of coffee and plan what we can do. mm… the rest is sleeping. So am I gonna drink this coffee alone? So maybe I get up and read a bit. But how to concentrate on reading without a coffee? If I drink it now, then what I will drink when they finally get up? Maybe I will bustle a bit and maybe they will wake up. We didn’t came here for sleeping. Halooo! 

Pibik

I am sleeping. I hope tonight is gonna be the night when finally, at least once in my life I get enough sleep. But no. I hear some strange noises. I try to ignore it but it’s not possible. I check time on my phone and it’s 7:10. The noises are definitely Agata’s bag. I keep my eyes closed and pretend I hear nothing. After ten minutes I can’t do this anymore. They will never let me sleep enough. I open my eyes and say “Oh hi Agata”. She is already dressed and ready to go, quietly says “I’m leaving for coffee”. In this moment I know I can close my eyes again and go to sleep but my conscious doesn’t allow me and I slowly get up.

My dream day would be get up very late, go to sleep very early, eat a lot and lay down. When traveling, the most important thing is to relax.

Jens

Morning is a tabu for him. It’s the best not to talk to him before he gets a good coffee. Or double. Flat white. God forbid, don’t ask any questions… Everything is creating a twenty-minute pointless discussion. Even very simple questions like “where is the phone charger?” can start a real storm. So not to talk, just leave and let him do things his way. The real energy comes in the evening, when Pibik is already asleep and Agata tries to keep her eyes open to be a good companion.

Jens recently discovered in himself a passion for photography. For over a month we follow a path of Canon shops to get some new lens, tripod, memory card, a fliter or even…. A grey piece of paper. The real grey.

Jens is traveling with us for few weeks already but it seems for him a bit like he never left his own country. Everywhere german tourists. Sometimes he gets so iritated of all the stupid conversations we overhear, that he pretends to be russian and we call him Jegor.

So you can see how different we are. It’s quite problematic to organize ourselves and when somebody says a forbidden word “plan”, then comes a long silence. Sometimes we check out from hostel and before we manage to decide where to go next, we check back in again 😉 Very often we don’t really know what to do and when try to organize something last minute, the day becomes too short and we do nothing except for planning what we could have planned to do. Oh no no no, we are experts with trying local food. Its’s going great for us.

A little bit about accomodation.. The times when we were young, fit and beautiful are long gone… we could sleep anywhere during our hitchhiking trips. Now we are old and need more comfort. We don’t really book anything in advance. We don’t belive in internet. We come to a new place, when it’s already dark, after a long and exhausting day of travel and then starts a big search. And drama. We are three, not two. Yes we would like a triple room. Can be also a double but it has to be with two beds. And. price.. like for two. We don’t want to squeeze in one bed and be overcharged (already tried that)! It would be great it there was a window. No, there has to be a window. And there has to be a place to hang our hammocks. You know, to have a proper relax 😉 There also should be a garden. At least some trees and a view at some water. We like water. We like trees. Jens likes buildings. Here not cause for breakfast they only have instant coffee, or laundry service is too expensive. There not cause the this guy is strange and he wasn’t so nice to us. There is no view on the river. There is too many europeans. This one has a “backpacker” in name and we are OBVIOUSLY not backpackers (we wish) and we search for something more authentic and local. Of course.

Searching for food can be surprisingly funny. In asian countries the most popular breakfast is a noodle soop with meat. Even though we eat this fucking soup for all the other meals (cause sometimes is impossible to find anything else), for breakfast we are trying to find something with a little piece of bread.. and maybe some eggs? Vegetables? Please?? No way. You can forget about it. Cheese is our biggest dream. We love cheese. Even if you find it, you cannot possibly afford it. We dream a lot in here. Laying in our hammocks and dreaming about food is our favourite entertainment. How does it work that we always want the things we cannot get? For sure back home we will dream about this soup and we bet after how many days after coming back we will visit an asian restaurant.

That’s it about us. This post is supposed to be about Laos. So let’s start..

We can’t really say that much about this country because unfortunately we didn’t have enough time to spend there more than just few days. We chose a little border in the middle of the mountains and there were no cars coming this way so for the first transport we had to wait good few hours.

To a little town called Hongsa we arrived by a little blue bus. We took a little room with funny rules and after that we went searching for food. In the whole town there was only a little stand with barbecue… if you can call some grass grilled a barbecue. But we had no choice, ordered this things and got really surprised by how good it was. Until now we think of this evening as the most unusual food experience we had in Asia.

The next day we tried to hitchhike again. And again we ended up in a bus. The bus actually came to pick us up cause the whole town knew where we are and were wondering what we were doing. We didn’t read that much about Laos but somewhere we overheard that there is a nice town surrounded by a lot of natural attractions. It was also more or less on our way so we decided to go to Vang Vieng. The first thing we’ve seen after arriving was naked ass of drunk europeans coming back from tubing, really popular activity. In this very moment, we lost all the interest we had about this place. So we walked pass the whole party area and found a hidden place with a huge garden. There we could enjoy life and pay for all our drinks and food when we check out. So it felt like it’s for free! 🙂 We also decided to give motorbikes a second chance. We made a tour to see all the caves, lagoons, beautiful green fields with cows and villages full of cute children. The tour was definitely full of atractions. After twenty minutes Pibik’s moto got a flat tire and Agata forgot to turn of the engine and sent the bike in a lonely journey. It ended up poorly, twenty meters further on the asphalt.

We also had a chance to v a litisittle and really nice capital, Vientiane. Even though there was not that much to see or do, we really enjoyed walking by the Mekong river at sunset and watching locals do their fitness. Thanks to a chilled atmosphere and very few tourists, we really liked the city.

From there we took a famous of being horrible night bus to Vietnam. After reading reviews in internet, we were prepared for real hell. Fortunatelly it wasn’t that bad, it was way more comfortable that the buses we have in Europe 🙂 And quite fast…

Let us quote a little conversation we had on the way…

A: Dude, this bus is going really fast, don’t you think so?

P: A little bit, but at least the road is straight, don’t worry.

A: But soon there will be mountains, big fat mountains. And this driver is crazy I think.

P: Maybe he is a terrorist and he kidnapped us. But if we were going to die, at least we die comfortably,

A: Right dude, it’s almost like in a coffin here.

P: Dude, what we can do, it’s not like we can just get off. At least we will die together.

A: And what about mom?

P: She will know that you die doing the thing you love.

A: And Kasia? You have a birthday gift for her in your bag.

P: Oh shit, I don’t wanna carry this gift for eternity..

A: Oh come on, to the paradise with backpacks? Isn’t it enough we are carrying it here?????

Yeah, we didn’t die. Soon after this conversation the driver decided to take a quick nap. Yes, six hours. What a nice nap. He just forgot to inform any of the passengers. That’s how our Laos adventure ended. In the morning we woke up in Vietnam.

Even though our trip in Laos was super short, due to expensive transport and unexpected expences, it happened to be the most costly. But we don’t regret at all. Laos and it’s beautiful, untouched nature and amazing people totally stole our hearts. We will come back! For few months not for few days.

ENGLISH

Tysiac zakrętów, rozwiane włosy i płonące lasy- odkrywamy północ Tajlandi

img_2132_small_smaller

ENGLISH VERSION BELOW

Nasza podróż nabrała nowych barw. Hmm.. Czarnych ;) Teraz nazywamy się Blondies and the Black Sheep ( tłumaczenie dla mamy: Blondynki i Czarna Owca) bo dołączył do nas Jens, czyli nowy członek naszej załogi 😉

Wszystko zaczęło się od punktu wyjścia. Wróciłyśmy do Bangkoku aby odebrać go z lotniska i zabrać w nasze ulubione miejsca ale też eksplorować zupełnie nowe.

Po kilku dniach załatwiania formalności niezbędnych do kontynuowania podróży, ruszyliśmy na północ Tajlandii aby wspólnie odkrywać nowe lądy.

056_small

Jak zwykle, z zakupem biletów na pociąg czekaliśmy do ostatniej chwili, więc trafiła nam się tylko trzecia klasa. Najgorsza. Ale dla nas nie straszna, bo mamy spore doświadczenie z Polskimi Kolejami Państwowymi. Porównując z trasą Przemyśl – Kołobrzeg w sezonie letnim, Bangkok – Chiang Mai wychodzi na plus.

Po kilkunastu godzinach dotarliśmy do celu, miasta trzystu świątyń (i wg nas niczego więcej) czyli niepisanej stolicy północy. Po szybkiej aklimatyzacji ewakuowaliśmy się do natury 🙂

Na pierwszy ogień spłonął (dosłownie) wybrany na ślepo Park Narodowy Ob Luang.

154

Wreszcie spełniło nam się długo wyczekiwane kempingowe marzenie. Namiot, hamaki, góry, las ognisko, pizza z kamienia, chłodne noce. Tęskniliśmy za tym 🙂 bardzo. Wracając do ognia…

Niestety tereny północnej Tajlandii w porze słuchej wyglądają jak rodem z festiwalu Burning Man. Płoną praktycznie całe lasy, a nad górami unosi się łuna smogu. Jest to trochę przerażające. Szczególnie nocą.

Całą północ przemierzyliśmy autostopem, tak było najłatwiej, najszybciej i najprzyjemniej. Jeśli lubisz jeździć na pace Pickupa, czuć wolność i wiatr we włosach (my to uwielbiamy, więc nie bez powodu nazywamy się Potargane wiatrem) Tajlandia to autostopowy raj. Tymbardziej, że policja bardzo pomaga. Kierowcy zostawiali nas na policyjnych punktach przy drodze i tłumaczyli sytuację, a policjanci kazali nam poprostu usiąść na krzesłach, poczym zatrzymywali każde auto i pytali gdzie jadą. Z początku nie czuliśmy się z tym zbyt swojo, no bo jak to…Że ktoś odwala za nas czarna robotę a my sobie jak gdyby  nigdy nic siedzimy, ale podobno to tutaj normalne, więc przywykliśmy do nowej metody autostopu, niezwykle skutecznej. Ludzie są tu przekochani! Naprawdę!

img_2143_small_smaller

Kolejne dni spędziliśmy aktywnie, treking, rowery, polowanie na jedzenie  😉

Odwiedzilismy tez kilka małych miasteczek i wiosek, jednym z nich było Mae Hong Song z uroczym widokiem świątyni na jeziorze.

408_small_smaller

Popedalowalismy też rowerami, aby zobaczyć intrygujacy bambusowy most,który prowadził do świątyni na wzgórzu.

A przed świątynią siedział Buddha, który bawił się tabletem…Hmm, jak wszyscy to wszyscy. My również postanowilysmy się trochę pobawić i zorganizować walkę na parasolki. Show dla naszego biednego Jensa i mnichów.

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

 

Następnie wskoczyliśmy do gorących źródeł nieopodal miasteczka Pai, i tam zacumowaliśmy na kilka dni robiąc sobie mały urlop 😉

Samo miasteczko jest bardzo turystyczne i imprezowe, ale udało nam się znaleźć ustronne miejsce nad rzeką, z widokiem na wylegiwujące się w słońcu krowy. Wtopiliśmy się w stado 😉

Ogólnie mierzi nas jak to się dzieje, że przyjeżdżamy (nie tylko my, ale połowa Europy) do egzotycznego kraju, poznać i zobaczyć coś nowego, a po jakimś czasie ciągnie nas do miejsc które przypominają nam dom.

img_2074_small_smaller
Psytrance party organized by Spirit Bar from Pai 😉 Organizatorzy namówili nas, żebysmy zostali i zaprosili na kemping do swojego ogródka. 

Europejskie jedzenie, europejskie imprezy, wkoło ludzie którzy mówią podobnym językiem i mają podobny światopogląd. Przyjeżdżamy, a po kilku dniach przypominamy sobie że przecież nie do konca tego szukamy.. nie po to tu jesteśmy. Zakończyliśmy więc domowy chill w Pai i ruszyliśmy na Dziki Laos!

ENGLISH

Our travel gained some new colors… Black! Now we are called Blondies and The Black Sheep. Because Jens joined us and his hair is not blond, but black.

Everything started once again in Bangkok. We came back there from Malaysia to pick up Jens from airport and show him around. After few days of paperwork with embassys and stuff, we decided to head north. Like always, we waited until the last moment to buy our train tickets so we ended up in third class. It wasn’t too scary for us cause we are very experienced with old, polish, long distance trains 🙂 We have to admit this Thai one was a bit better 🙂

After 14 hours we reached our destination. We got to Chiang Mai, a city of 300 temples (and for us nothing more) and a non official capital of the north. After two days of getting used to the new climate, we left the town and went to the nature 🙂 Finally our camping dream came true and we could take out our long not used hammocks and tent 🙂 Mountains, forest, cold nights, fire, self made pizza on a stone.. We missed it! A lot!

Unfortunately right now it’s extremely dry season and it seemed like in a Burning Man. There was fire everywhere you looked and a smog all over the mountains. It looked quite scary, especially at night.

The whole north we travelled by hitchhiking. It was the easiest, the fastest and nicest option 🙂 If you like to ride on the back of the pickup, have a wind in your hair and feel freedom, then Thailand is a paradise. Police is really helpful here, they stoped cars for us while we were sitting like on a casting show. First we didn’t feel too comfortable with that, but we heard that here this is pretty normal hitchiking method, so we got used to it. People are really lovely here!

Next days we spent very active, trekking, bike riding, hunting for food. We visit somebody little towns and villages. One with really charming view of temple on the lake. We also visited bamboo bridge, which leaded to temple on a hill. There was a sitting little Buddha playing with his tablet. We also decided to make a show for Jens and monks.  Umbrella Fight!

 And after that we jumped into hot springs of Pai to get few days of vacation 🙂 It is a little village full of backpackers and parties. Not so much our style but we found a nice place outside, by the river. There were cows and all. So great. So relaxing.

In general we are thinking why after some time in an exotic country we come to a place like that.. full of Europeans, european food, european parties.. we came to a different place after all. To search for the unknown and discover new things. And yet we go to a place that reminds us of home. After few days we realize that it’s not what we are searching for so we headed east. To the wild Laos!

Niewidzialna Malezja czyli służba w zamku, plantacje herbaty i kosmiczne Kualalala

20170207_160520

Zacznijmy od smutnej wiadomości, z powodu usterek technicznych i naszego niebywałego pecha do elektroniki, zdjęć w tym poście nie będzie (jedynie te zachowane na telefonie ;))

Wyobraźcie sobie willę, stojącą tuż obok stacji benzynowej, przy autostradzie. Budynek lekko odrapany, trochę zaniedbany, ale wciąż przypomina mały „zamek”. Trafiamy tam przez przypadek, pocztą pantoflową, nie wiemy czego się spodziewać. Przekraczamy próg, a tam kilkunastu podróżników z róznych stron świata, leżą na dywanie i piją herbatę 😉 Wymiana informacji, co? kto? gdzie? jak? kiedy? 😉

DSC02527.JPG

Było to interesujące miejsce, ale zarazem też zagadkowe i dziwne. Oprócz podróżników, nie wiadomo skąd i kiedy pojawia się grupa Malezyjczyków, czterech mężczyzn i jedna kobieta. Przynoszą jedzenie i inne dobrodziejstwa. Jak się później dowiadujemy, właśnie ta kobieta jest właścicielką domu, a reszta to jej mąż.. i przyjaciele.

Wydawałoby się, że to dom otwarty dla podróżników, gdzie panuje zupełna wolność, wszyscy wszystkim się dzielą i mogą zostać jak długo chcą i robić co tylko chcą. W rzeczywistości pełen niewypowiedzianych zasad, obowiązków, „miłych” rozkazów, gdzie posiłki spożywane są o ustalonych godzinach i tylko wspólnie.

Mimo, że podobała nam się ogólna idea tego miejsca i brałyśmy czynny udział we wspólnym życiu, poczułyśmy, że nadmiernie wykorzystali naszą wolę pomagania. W skrócie – zostałyśmy służącymi na zamku.  Poznałyśmy tam fajnych ludzi, ale nie jest to miejsce do którego byśmy wróciły.

Opuściłyśmy więc Zamek, kierując się ku naturze. Plantacje truskawek, gigantyczne kapusty, szlaki przez dżunglę, a wkoło pola zielonej herbaty. W okolicy kilka małych miasteczek wypełnionych hotelami i restauracjami, przypominające polskie kurorty. Miejscowośc, w której się zatrzymałyśmy, nazwałyśmy więc Szczyrkiem. Brakowało tylko wyciągów krzesełkowych.

Żeby sprawdzić nasze możliwości, wybrałyśmy się na najtrudniejszy szlak prowadzący na najwyższy szczyt w regionie. Mnóstwo błota, pionowe ściany, liny, słabe oznakowanie… Kiedy dotarłyśmy na szczyt, doznałyśmy szoku i to nie z powodu widoku. Okazało się, że można tam wjechać samochodem, a widok.. no cóż. Mimo to byłyśmy z siebie dumne i sama ciężka droga sama w sobie zaspokoiła naszą potrzebę obcowania z naturą 😉

20170208_112819

Wracając, wskoczyłyśmy między krzaki na gigantycznej plantacji herbaty, gdzie mogłyśmy się zrelaksować i poudawać pracowników.

Po kilku dniach relaksu w otchłaniach natury, ruszyłyśmy do stolicy, którą nazywamy Kualalala.

Wielkie wieżowce, szalone konstrukcje, kilkupoziomowe drogi, świetnie zorganizowany transport i nadziemne tunele między budynkami, sprawiały, że czułyśmy się tam jak w mieście przyszłości. Inna planeta. Ma ono jednak swój charakter i duszę.

Miałyśmy szczęście być tam akurat w dniu hinduskiego święta Thaipusam, które odbywało się w zapierających dech w piersiach, ogromnych jaskiniach Batu Caves.

thaipusam-batu-caves-1024x682
Zdjęcie pożyczone z http://www.wheresidewalksend.com

Pełnia książyca, tabuny kolorowych, odświętnie ubranych hindusów, pnących się po niemalże trzystustopniowych schodach, w  rytmie tradycyjnej muzyki. wszystkie te czynniki sprawiły, że można było tam poczuć prawdziwą magię.

Silni mężczyźni nosili na plecach własnoręcznie zbudowane ołtarze, a kobiety na głowach dzbany z mlekiem.

Jest to święto dziękczynne, ku czci boga Lord Murgan, którego wielki posąg znajduje się właśnie w Batu Caves. Pielgrzymi przychodzą tam z różnorakimi prośbami, a kolejnego roku, jeśli ich życzenie zostało spełnione, w ramach wdzięczności golą głowy i przynoszą dary.

Ostatnią naszą destynacją w Malezji była Malaka. Małe, przyjemne, kolonialne miasteczko, w którym czułysmy się trochę jak w Wenecji, a trochę jak w Portugalii.

img_20170211_122513

Co wyróżnia je spośród innych to wszechobecne szalone riksze z wizerunkami z kreskówek. Nie mamy pojęcia o co Azjatom chodzi z tymi kreskówkami, ale wygląda na to że mają obsesję. Pikachu wciąż obecne dosłownie wszędzie.

img_20170211_143442-1

Po pobycie w Malezji, wróciłyśmy do Bangkoku, aby rozpoczać nowy etap podroży w powiekszonym składzie, ale o tym w kolejnym poście…

 

[ENGLISH]

Let’s begin with a sad story of our problems with electronical devices.. Due to a broken SD card, there will be only few pictures in this post.

Imagine a willa, standing just right next to a gas station on the highway. The building is a bit old and needs renovation but still looks a bit like a little „castle”. We got there by accident, without knowing what to expect. When we went inside, there were around 10 travelers laying down on the carpet and drinking tea 🙂 We introduced ourselves and exchanged few typical information.

It was an interesting place, but also quite weird. Except for the travelers, there were few locals coming every evening. One woman that owned the house, her husband and friends. They were always bringing food and other stuff and sharing with everyone.

You could imagine this place as an open house, where everybody is equal and free, where people share everything. Sounds great but unfortunately the reality was different. The house was filled with rules that nobody told us about. The owner and her friends were ordering people to do things and we could eat only all together and only at certain time.

Even though we liked the general idea of the place and were very grateful for free food and acomodation, we felt a little bit used in there and left after 2 days. We met a lot of nice people there but it´s definitely not a place we would come back.

So we left the castle and headed north to the nature. Plantations of strawberries, huge cabbages, jungle treks and fields of tea trees all around. There few little towns in the region with hotels and restaurant that reminded us of polish towns in the mountains.

To check our hiking skills, we took the hardest trek leading to a high mountain with great view (that´s what they said). When we got to the top we were shocked and its wasn´t because of the (not so much) amaying view. It turnde out you can easily get there by car. Although we were happy we went there cause the way itself was very rewarding.

On the way back to the town we went through a tea plantation where we got off the beaten track and got lot in the bushes 🙂

After few days of relaxing in the countryside, we headed to Kuala Lumpur. Skyscrapers, crazy buildings, few levels of roads and sky bridges between buildings made us feel like on a diferent planet.

We were lucky enough to be there on a day of hindu festival Thaipusam, which took place in a breathtaking Batu Caves.

Full moon, hundreds of thousands people colorfully dressed, walking up nearly 300step Caves in the rytm of traditional hindi music. It all made us feel a real magic.

Thaipusam is a thanksgiving holiday. The indians walk to Batu Caves with wishes and if they come true, the come back next year without hair, bringing gifts.

The last place we went in Malaysia was Malaka. It was a little, nice, colonial city where we felt like in Venice or Portugal 🙂 What is special about this town is their obsession with cartoons. Pikachu, Hello Kitty and Frozen everywhere!

After Malaysia, we came back to Bangkok to start our trip with a new member, but about this we will write later.

 

 

 

 

Sekretne miejsca, nietoperze i plastikowe gówno jako pamiątka z Malezji

[English version below]

DSC02070.JPG

Od kilku dni jesteśmy już w Malezji. Mamy się dobrze, cały czas sprzyja nam „dobry wiatr”. Spotykamy ciekawych ludzi, którzy dają nam wskazówki jak dotrzeć do sekretnych miejsc. Więc podążamy.. 😉 Wszystko układa się samo, jak w scenariuszu lub w grze przygodowej 😀 Nie musimy zbyt wiele planować.

Tak też trochę przypadkiem trafiłyśmy Songkhla, naszej ostatniej destynacji w południowej Tajlandii. Miasto zupełnie zapomniane i nieodkryte przez turystów z zachodu. Zdecydowanie warte zobaczenia.

Ma bardzo bogatą historię, kiedyś był jednym z ważniejszych portów, gdzie spotykały się szlaki handlowe z różnych stron świata. Songkhla jest miejscem, gdzie spotykają się trzy kultury: Tajska, Chińska i Malezyjska, widoczne też są wpływy europejskie. Momentami przypominało nam Portugalię 😉 Nie jest małe, ale mimo to jest ciche i spokojne, życie toczy się tam powoli, a ludzie są bardzo sympatyczni i często do nas zagadywali i szczerze się uśmiechali 🙂

Była tam jakaś magia, która zatrzymała nas na kilka dni 🙂 Zamieszkałyśmy w małym, uroczym pokoiku z nietoperzami 🙂 Nie były ani przerażające ani groźne, można powiedzieć że wręcz słodkie.

Przez trzy dni próbowałyśmy złapać turystyczny tramwaj, który za darmo obwoził po całym mieście. Ciągle go mijałyśmy, ale nie mogłyśmy trafić na miejsce startu, a pytani ludzie (nawet w informacji turystycznej!) kierowali nas z jednej strony miasta na drugą 😉 Ostatecznie udało nam się go namierzyć, ale okazało się że całe miasto znamy już jak własną kieszeń i nie było nam to potrzebne.

Po kilku dniach wypracowanej „rutyny” ze względu na kończącą się tajską wizę musiałyśmy opuścić miasto. Tym sposobem obrałyśmy kierunek południowy, ku Malezji.

Przekroczyłyśmy więc granicę i ruszyłyśmy do Duty Free Shop. Podobno warto odwiedzić, wyczytałyśmy. Zakupiłyśmy więc niemieckie piwo i złapałyśmy trzęsącego się gruchota dalej na południe.

Pierwszym przystankiem w nowym kraju było Penang, zwane też Goerge Town, położone na wyspie. Żeby tam dotrzeć, musiałyśmy popłynąć promem z Butterworth czyli „Miasto masła warte”.  Kiedy przybyłyśmy do centrum, myślałyśmy, że cofnęłyśmy się w czasie 😉 bo wciąż trwały celebracje Chińskiego Nowego Roku..

George Town, multi-kulti miasto rowerów, street artu i dobrego jedzenia. Kiedyś skolonizowane przez brytyjczyków, co zdecydowanie można dostrzec, zarówno w architekturze jak i wszechobecnym języku angielskim. Przyszła też zachodnia  moda na hipsterskie knajpy, które są drogie i wcale nie fajne. Nie dla nas. A piwo tam kosztuje 20zł (my znalazłyśmy alternatywny bar pod sklepem: 3 piwa za 10zł ;)) Udzieliła nam się specyficzna atmosfera miasta. Szczególnie spodobała nam się indyjska dzielnica, głównie ze względu na pyszne jedzenie 🙂 W końcu jakaś odmiana od ryżu!

dsc02337

Zgadnijcie, gdzie znajduje się największa buddyjska świątynia w południowo-wschodniej Azji… Otóż w muzłumańskiej Malezji! Robi wrażenie, a 3km droga na wgórze prowadzi przez korytarze miliona straganów z kiczem, nawet można kupić plastikowe gówno. Serio.

DSC02473.JPG
Kek Lok Si Temple

 

Objechałyśmy też wyspę dookoła, odwiedziłyśmy też Świątynię Węży, w której widziałyśmy tyle węży, ile krokodyli w Amazonii!

***

We are in Malaysia for few days now. We are fine, all good things are coming to us by themselves, we almost don’t have to do anything! People we meet give us hints how to get to cool secret places and we follow.. like on a treasure hunt in a computer game 😉
Sometimes we also just have a good feeling about some places. That’s how we got to not popular among western tourists Songkhla. It’s a town in the south of Thailand, our last destinantion in the country.
It’s definitely worth visiting and has a very interesting history. It used to be one of the most important ports and it brings together three cultures: Thai, Malaysian and Chinese with a little influence of Europe. Looked a bit like Portugal 😉 It’s quiet and calm, people live their lives slowly and smile a lot 🙂
There was some kind of magic that kept us good few days. We moved in a little cute room and had bats as roommates 😉 They were not scary or dangerous, we would even risk saying they were completety cute!
For three days we tried to catch a free tourist tram to get a look around the city but it was always just passing us and we couldnt find a place where it starts. Tourist info were telling us to go to one place, and there were people saying that it’s somewhere else.. Crazy. When we finally managed to do it, we already knew the whole city so it was pointless.
After few days of nice „routine”, we had to leave because our Thai visa was coming to an end. Because of that we went south to Malaysia.
By hitchhiking we got to Butterworth (A city that’s worth the butter) and took a ferry to Penang (Georgetown). When we arrived, we thought we got back in time and it’s Chinese New Year all over again cause lots of people were still celebrating on the streets.

George Town, a multicultural city of bicycles, street art and good food. It was colonized by the british what you can really notice in the architecture and english language all over the place. It also got reached by western trends and infected by hipster style cafes and restaurants. Expensive and snobby. Not reall for us. Despite of this we really liked the city, especially Little India district with amazing food 🙂 finally a little break from rice!
Guess where is the biggest buddist temple in whole south-east Asia? Exactly! In muslim Malaysia! It’s really impressive and there is a 3km path leading to the temple covered with kitsch and shit. Seriously.
We also went all around Penang Island and went to Snake Temple. We’ve seen just as many snakes as crocodiles in Amazonas! 🙂

 

 

 

 

Tajskie ciekawostki i zagadki

[English version below]

dsc01973

To będzie post o tym, jak przespałyśmy Chiński Nowy Rok, czemu Buddha dostaje czerwoną Fantę i jak smakują lody z ziemniakami 😉

Jak wiecie, lub nie wiecie, kilka dni temu (29 stycznia) zaczął się nowy rok w chińskim kalendarzu. Jest to jedno z najwazniejszych świąt w całej Azji, także w Tajlandii. Obchodzi się go głównie w gronie rodzinnym, celebracje trwają kilka dni, a przygotowania nawet kilka tygodni. Specjalnie z tej okazji pojechałyśmy do dużego miasta mając nadzieję zobaczyć wielkie widowisko, a także podzielić się z wami relacją z niego 🙂

Niestety tak się niefortunnie zdarzyło, że (ze względu na wydarzenia z poprzedniego posta) nasza godzinna drzemka przed główną imprezą zamieniła się w długi głęboki sen i obudziłyśmy się kolejnego dnia. Niechcący. Ale to nic, pomyślałyśmy, przeciez to jeszcze nie koniec obchodów. Zaraz po tym jak opuściłyśmy nasz hotel zmierzając na paradę, napatoczył nam się zagubiony argentyński piłkarz. Nie mówił nic po angielsku i potrzebował dostac się do Singapuru na już, ze względu na ważny mecz z samego rana. Kolejne kilka godzin starałyśmy się mu pomóc robiąc za hiszpańsko-angielskich tłumaczy i ogarniaczy życia 😉 Tak więc było nam dane zobaczyć jedynie demontaz dekoracji i sprzątanie po imprezie 😉

dsc01799

Tymczasem wiemy że nadszedł rok Koguta Ognistego, który jest sumbolem płodności. Uwaga, będzie wysyp dzieci! 😀 Podobno ma być to też rok pełen szczęścia i ekscytacji 😉 My mało przesądne, ale co zaszkodzi wierzyć w dobre prognozy 😉

 

Tyle o Nowym Roku, a teraz przenieśmy się na róg ulicy, podwórko niemalże każdego domu, stację benzynową, bank, a nawet centrum handlowe. Tajowie wdzięczni duchom ziemi za to, że moga ją użytkować, stawiają przy dosłownie wszystkich budowlach kapliczki, w których co rano składają świeże (lub nadgryzione 😉 dary.

Najczęstszym darem dla Buddhy jest otwarta czerwona Fanta z rurką. Dlaczego? Otóż ta zagadka wciaż nas nurtuje.

Pomyślałyśmy, że może jest pyszna. No nie… smakuje jak solidnie przesłodzona oranżada Helena. Próbowałyśmy dopytać, ale właściwie każdy odpowiadał nam inaczej. Najbardziej logiczne wydaje nam się, że chodzi tu o kolor tego wyjątkowego „przysmaku”, który symbolizuje krew, a  także jest bardzo ważnym kolorem w tutejszej kulturze.

Z innej beczki, ale wciąż o tajskich gustach 😉 Pomyślelibyście kiedyś o połączeniu pysznych lodów kokosowych z .. chlebem? albo ryżem? a może ziemniaczkiem? My też nie. Omyłkowo skusiłyśmy się na ziemniaczka, bo wyglądał jak kandyzowana skórka pomarańczowa. Nie są to nasze ulubione połączenia, ale kto co lubi! Duży plus za inwencję 🙂

dsc01886

Inną rzeczą która wydaje nam się ciekawa jest zdejmowanie butów przed wejściem do niemal każdego budynku. Na początku ciężko nam się było przyzwyczaić, a teraz już normalne jest dla nas zrzucanie sandałów przed wejściem do spożywczaka. Z uwagi na krótką pamięć, czasem zdarzyło nam się też wrócić do domu na bosaka 😉 Możemy byc jednak pewne, że nasze buty wciąz tam na nas czekają, podobnie jak wiele innych rzeczy które zostawiamy bez opieki. Raczej nie zdarza się tak, że ktoś przywłaszczyłby sobie cudzą rzecz. W końcu karma wraca i Tajowie doskonale o tym wiedzą 🙂

Jeszcze jedną rzeczą, która totalnie nas tu rozczula jest ich przesłodki angielski. Ogólnie jesteśmy bardzo zaskoczone, że niemal wszyscy choćby trochę posługują się tym językiem. Bez tego byłoby nam bardzo ciężko, ze względu na to, że 4 dni zajęło nam zapamiętanie dwóch podstawowych słów: dzień dobry i dziękuję 🙂 Tajski angielski zobaczcie sami!

 

 

English

This is a story of how we slept through Chinesee New Year, why Buddha likes red fanta and how does ice cream with potatoes taste 😉

As you guys may know, or not, few days ago (29th jan) was a beggining of Chinese New Year. It’s one of the most important holidays in whole Asia, here in Thailand as well. It’s mostly celebrated with families and it takes few weeks to prepare to it. Of course we wanted to see how it is. So we went to a big city to see a show! 🙂

Unfortunately our one hour nap before the biggest celebration, by mistake became a 12 hour deep sleep (after Tonsai hard life ;)) We tried again the next day.. When we just left the hotel, going to see the parade, we met a lost argentinian football player who needed our help. He couldn’t say a word in english and had to telport himself to Singapore for a very important game next morning. The next few hours we spent trying to help him and we became spanish-english translators 🙂 So the only thing we saw was everything closing and cleaning after the party.

Anyway, we are  in Fire Rooster Year now. A rooster is a symbol of fertility so expect lots of babies! 🙂 It’s also suppose to be a year of happiness, joy and surprises 🙂 (like all of them!) Of course we belive in all the good prophecies 😉 why not?

That’s all about New Year, now let’s move to every street corner, every house, gas station.. Thai people belive there is ghosts living on every piece of land. They make special shrines for them to thank for using the land. Every morning they bring there fresh (or partly eaten) food. The most favourite drink of the spirits is… red fanta. Why? Why not? We tried to find out by trying (hell no!) and asking around but we still didn’t really find an answear. We belive it’s because of it’s intensive red color which is a symbol of blood and sucrifice.

Would you ever think of eating delicious coconut ice cream with… rice? or potatoes? maybe some bread??? Neither do we. We decided to risk with the potatoes (cause we looove potatoes) and they looked more like sweet orange peel. Well, it’s not gonna be our favourite but big plus for Thai people for creativity! 🙂

Another thing which we consider interesting is taking off shoes before entering any building. At first it was a little hard for us to adjust but now it’s completely normal to get off our sandals before going to groceries store. Sometimes we forget to put them back and realized at home that our shoes are outside the shop 🙂 but it was always still there, as all the things we leave here without supervision. Nobody would take another person’s belongings. Karma.

One more thing that is totally cute for us is Thai english. We are very thankful that we can communicate with nearly everybody here, even if just a little bit 😉 Without it we would have really hard time since it took us 4 days to learn thank you and hello 😉 We loove thai english, it’s our favourite and always brings a big smile on our faces 🙂 check it out (up at the polish section!)
***

Images of gangsta chicken are not ours, we borrowed them from blingee:


 

 

O tym jak zostałyśmy porwane przez lądowych piratów i zamieszkałyśmy w barze.

[English version below]

dsc01484

Kilka dni temu opuściłyśmy Koh Lantę. Nie było nam jakoś specjalnie żal, nie spotakłyśmy tutaj przyjaciół na całe życie.

Jedynie pożegnałyśmy się z naszymi ulubionymi sprzedawcami z ulicy którą przechadzałyśmy się jakiś miljon razy dziennie. Na niej oprócz barów znajdował się też slep spożywczo-kosmetyczno-monopolowo-apteczno-pamiątkowo-przemysłowy połączony z barem, hostelem, meksykańską knajpą, słynnym stoiskiem Mr Pad Thai i smutnym panem od ryżu. Jak możecie się domyśleć, było to centrum towarzyskie wyspy 🙂

 

Wracając na stały ląd poczułyśmy się znowu wolne i głodne nowych przygód. Przed opuszczeniem strefy morkiej, postanowiłyśmy odwiedzić polecaną nam małą plażyczkę. Tak na chwilę, na jedną noc.

 

IMG-20170127-WA0003.jpeg

Dotarłyśmy tam w porze odpływu, więc jak możecie się domyślać, plaża wyglądała wręcz ohydnie i skąpane całe w błocie dobiłyśmy do brzegu 😉 Mimo wszystko, w momencie postawienia stopy na tej ziemi, poczułyśmy dobrą energię płynącą od tego miejsca.

dcim4456
Ten mur śmierdzi.

 

Podążałyśmy ścieżką wzdłuż betonowego muru wgłąb lasu, aż dotarłyśmy do serca wioski. Skąd ten mur? Niegdyś wioska Tonsai – bo tak się nazywa, znajdowała się przy samej plaży. Niestety niemalże cały ten teren  w 2014 roku  wykupiła duża firma z Bangkoku chcąc w przyszłości wybudować tam luksusowy resort, a póki co stawiając  wokół betonowy mur. Cała wioska musiała przenieść się wgłąb dżungli. Nikt tego muru nie lubi, ani turyści, ani mieszkańcy, nazywają go wręcz agresywnym. Udekorowany grafiti z hasłami  o wolności i duchu Tonsai stał się symbolem protestu przeciwko komercjalizacji.

Ogółem Tonsai jest odizolowane przez pionowe skały i można tam dopłynąć tylko łodzią. Zostało odkryte przez wspinaczy ok 30 lat temu i stało się ważnym punktem na światowej mapie  wspinaczki. To głównie oni tworzą wspaniałą atmosfęrę tego miasteczka (wyobrażacie sobie wyluzowanych wspinaczy mieszkających w luksusowym hotelu??). My niestety nie podzielamy tej pasji, bo ręce bolą nas nawet od wieszania firanek, a na udach wciąz zakwasy po intensywnym uprawianiu ziemi w ogrodzie Nenga 😉 Tonsai zdecydowanie skradło nasze serca więc obiecałyśmy sobie zacząć przygodę z wdrapywaniem się po skałach i wrócić tam, aby móc wpełni wykorzystać ogromny potencjał tego miejsca. Póki co zwiedzałyśmy okolice przedzierając się przez dżunglę na inne plaże, a wieczorami…

 

dsc01720
Plaża Pra Nang. Dla leniwych turystów, którym nie chce się iśc do baru, bary przypływają 🙂 For lazy tourists at Phra Nang beach
dsc01705
Świątynia na plaży Phra Nang, gdzie podobno zamieszkał duch księżniczki będącej dziewicą. Jako dary dla zmarłej, ludzie przynoszą penisy prosząc o płodność. Fertility princess cave.

Wszystko zaczęło się od wizyty w pirackim barze, gdzie przyciągnęły nas miłe dźwięki muzyki na żywo. Chciałyśmy uczcić to, że jutro nie musimy wstawać do roboty więc weszłyśmy tam na jednego drinka. Jak możecie się domyślić, na jednym się nie skończyło, bo zostałyśmy tam… cztery dni. Już po przekroczeniu progu tego miejsca poczułyśmy się jak  w domu i zostałyśmy automatycznie wciągnięte do wielkiej pirackiej załogi. W ciągu pierwszej godziny poznałyśmy chyba wszystkich przyjezdnych, właścicieli i ich ziomków. W barze wszyscy posługiwali się bardzo zaraźliwym, specyficznym slangiem o ironicznym poczuciu humoru. Naszym. Codziennie miałyśmy plan wyjazdu, jednak bezskutecznie. Zostańcie, mówili. „Why not?”. W ten sposób po pierwszym noclegu w hostelu, na osobiste zaproszenie kapitana Toffifee (właściciela), przeniosłyśmy się do baru.

dsc01797

Sunset Pirate Bar to nie tylko miejsce, to stan umysłu. Najbardziej pozytywny bar jaki kiedykolwiek miałyśmy szczęście odwiedzić. Miejsce, gdzie właściciel nie dba o zarobek, ale o to żeby dosłownie każda osoba przekraczająca próg czuła się tam dobrze. Rzadko zdarzało  się by ktokolwiek opuszczał to miejsce przed zamknięciem, a jesli już to każdy wołał  za nim „Where you goooooo?”. Toffifee, What is my name, Shy Johnny i cała piracka rodzina  ciągle czymś nas częstowali, robili nam kosmiczne  discounty, magicznie rozmnażali nasze drinki. Do rana trwały jam sessions, często też specjalnie dla nas puszczali polskie reggae. Czas płynął tam zupełnie inaczej („What’s the time?” „It’s TONSAI time”). Mimo, że pokochałyśmy to miejsce, po kilku nieprzespanych nocach zmęczenie dało się we znaki. Korzystając z okazji, że cała załoga spała i nikt nie namówi nas już do zostania na kolejną noc (bo z pewnością nie mogłybyśmy się oprzeć), zostawiłyśmy im pożegnalny list wraz z polskim prezentem i z nadzieją na powrót i złamanymi sercami, wymknęłyśmy się. „See you when you see me”, jak mawiał szef Toffifee 🙂

W całej wiosce panuje hasło „Opuszczam Tonsai. Jutro. Może”. Jak dane nam było się przekonać, nie jest to łatwe. Samo podjęcie decyzji to jeszcze nie sukces. Przy zakupie biletu na łódkę, okazało się że nie mamy wystarczającej kwoty. W końcu nasz budżet przewidywał jednodniowy pobyt, a najbliższy bankomat był oddalony o 40 min drogi przez dżunglę. No cóż, nie było wyjścia 😉

Czasem mamy takie nasze dziwactwo, że jak mamy pod dostatkiem pięknych miejsc i widoków, to potrzebujemy przerwy, odizolowania, żeby później móc znów w pełni to docenić. Tak więc uciekłyśmy do dużego, brzydkiego miasta Hat Yai. Stąd właśnie was pozdrawiamy ;)Mamy czas żeby dla Was napisać 😉 Bo nie ma tu co zwiedzać 🙂

[ENGLISH]

We left Koh Lanta few days ago. We weren’t very sad. We didnt really meet friends for life in there. We just said goodbye for our favourite locals that worked in or around Aleena Mart. It was social center of the island. On the ferry we felt free and happy to discover some new places 🙂 The plan was to escape from the coast but first we wanted to check very fast one beach that was recommended by a friend. Just for one night…

We arrived at the low tide so it all looked pretty ugly. After walking in mud for about 10 minutes we got to the beach. Despite of all the uglieness, we felt very good vibe from that place. To reach our bungalow, we had to follow the path along a concrete wall. Why is there a wall? Few years ago Tonsai village was located exactly at the beach. In 2014 a big developer company from Bangkok bought most of land in Tonsai to build a big, luxury resort and built a wall around the property. All the locals had to move deeper in the forest. Nobody likes that wall, they even call it agressive. Right now its decorated with art mostly about freedom and is a symbol of fighting with commercialization.

In general Tonsai is famous from excellent climbing rocks and the climbers discovered this place over 30 years ago. They also create a great atmosphere here. Could you imagine easy going climbers in a luxury resort? We can’t. Even thought we didn’t really do climbing, we loved this place because of the atmosphere and we promised ourselves to start and come back there again 🙂 We spent our days there walking around, kayaking to and at different beaches and simply chilling 🙂 And our nights…

We wanted to go for one drink and celebrate that we don’t have to work in the morning. So we walked around and heard good live music. That was the Sunset Pirate Bar. As you may think, it didn’t end at one drink.. we stayed there 4 days. In the first second after we entered, we felt like members of the crew 🙂 We met there almost whole village, the owners and their friends. Everybody there were using a special slang, very ironic. Ours. Every day we planned to leave Tonsai but it didn’t work. „Where you goooo?” they said. „Stay. Why not?” they said. So we did 😉 After one night in the bungalow we got invited by the owner of Sunset to stay there. So we moved with our hammocks and became real pirates.

Sunset Pirate Bar is not just a bar. It’s a state of mind 🙂 It’s the most positive place that we have ever visited. The owner doesn’t care about money, it’s all about making people happy and enjoy life together. It happens very rarely that people go out of the bar before closing. If they do, everybody is like: „Where you goooo?”. Toffifee (the owner), What is my name, Michael, Shy Johnny and the rest of the crew were all the time bringing us something to eat, making us huge discounts and secretely giving us free drinks. There were jam sessions until mornings, polish reggae specially for us. The time was different in there. „What’s the time?” „It’s Tonsai time!”. We didn’t like them, We looooved them 🙂

Even though we fell in love with Tonsai, after 4 nights with almost no sleep and budget only for one day (as was planned before we came here => no ATM) we decided to leave. We had to wait for everybody to fell asleep because we knew they wouldn’t let us go and also for us it would be heartbreaking to say goodbye. We left them a goodbye letter and polish style gift. We really hope to meet them again one time. „See you when you see me”, like the boss use to say.

It was hard to leave. As everybody in Tonsai use to say „I leave Tonsai. Tomorrow. Maybe”.

Now we are in Hat Yai. A big, ugly city with nothing to do or see. As we planned. We also enjoy time just for ourselves, without pressure of beautiful views or sightseeing. Sometimes we need a break from all the beauty of nature to appreciate it more when we are back 🙂

 

 

Życie na wyspie – czyli jak być wakacjowiczem na pół etatu

[English version below]

Świeże owocowe soczki, wylegiwanie się w hamaku, opalanie, kończenie każdego dnia zachodem słońca, podziwianie gwiazd i imprezy przy pełni księżyca… brzmi beztrosko, nie?

O tym później, a najpierw opowiemy Wam jak tu dotarłyśmy…

 

Bangkok, kasa biletowa na dworcu kolejowym.

Internetowo przygotowane, pewne dokąd chcemy jechać, którym pociągiem, jaką klasą, z mapą linii kolejowych w ręku grzecznie prosimy panią w okienku o bilet. Pani kręci głową i pokazuje nam miasto w połowie drogi, do którego najdalej możemy dojechać. My zdezorientowane, nie wiemy o co tu chodzi. Cena też nas nie zadowala, bo bilet kosztuje niemal tyle samo, co na pełnej trasie.. no ale cóż. Jak się nie da, to się nie da. Kupujemy więc bilet i później będziemy martwić się co dalej.

W pociągu o standardzie osobówki z PKP, obsługa niczym w Emirates. Pani stewardessa podaje nam słodkie bułki, soczki, kawę, herbatę. Dostajemy nawet ręcznik.. czyżby była tu łazienka z prysznicem???

Środek nocy. Docieramy do stacji, do której mamy bilet. Wysiadamy… Okazuje się, że pociąg jedzie jednak dalej. W kilka sekund kupujemy nowy bilet i w trakcie sygnału odjazdu wskakujemy spowrotem.

Jedziemy kolejne 200km na południe, ale to wciąż nie nasz cel. Resztę drogi pokonujemy na własną (dosłownie) rękę 😉

W międzyczasie, przypadkiem, na portalu społecznościowym znajdujemy informacje o wielkich powodziach spowodowanych szalejącym w całej południowej Tajlandii monsunem. Taka sytuacja, w styczniu – zazwyczaj najbardziej słonecznym miesiącu w roku – zdarza się tutaj pierwszy raz od 30lat. „A to mamy farta” – myślimy 😉 No i zagadka naszego biletu także rozwiązana.. . pozalewane wioski, urwane linie kolejowe, nieprzejezdne drogi.

Mimo wszystko docieramy bezpiecznie (na stopa, z przekochanym panem policjantem) do Krabi, skąd na drugi dzień płyniemy na wyspę. Nawet tłumy uciekające na północ, brak elektryczności i sztormy nie zmieniają naszej decyzji.

I dobrze, na szczęście wszystko uspokoiło się w dzień naszego przyjazdu 🙂

Tak oto znalazłyśmy się na Koh Lancie, a naszym domem została hippie wioska. W ramach mini wolontariatu zostałyśmy jednocześnie ogrodniczkami, malarkami, kucharkami i ogólnymi ogarniaczkami całej farmy 🙂 A po pracy korzystamy ze wszystkich okolicznych dobrodziejstw. Jak wszyscy, chciałyśmy wynająć skuter (najlepszy sposób na poruszanie się w Azji). Początki jednak nie były łatwe i Pibik wylądowała w rowie 😉 Wyspę wzdłuż i wszeż zwiedziłyśmy rowerami. Wyszło na zdrowie 😀

Na naszej wyspie nie ma plaż jak z pocztówki. Jest ładnie, ale nie urywa d… 😉 Za to posiada specyficzny styl,  który tworzy niepowtarzalny, hippie klimat. Hamaczki, bambusowe altanki, kolorowe lampiony na drzewach i sącząca się chillowa muzyka.  Tylko coś tych hipisów brak..

Klimatyczne bary  świecą pustkami. My nie narzekamy, bo za tłumami nie przepadamy, ale gołym, okiem można zauważyć, że biznes się nie kręci. A my, ze współczucia, kupujemy te szejki i pączki, bo smutek w oczach sprzedawców nie pozwala nam przejść obojętnie.

Odwiedziłyśmy też inne wyspy. Tam, gdzie więcej pięknych widoków,  atrakcji i rajskich plaż, ale także irytujących nas wakacjowiczy.

Mini spódniczki, naoliwione torsy, grubiańskie zachowanie wobec miejscowych, koszulki z Trump’em. Taki oto model turysty (z wielką walizą na kółkach, w której zmieściłybyśmy się obie z plecakami 😉 )  niezwykle nas odrzuca. Nacieszyłyśmy więc oczy pięknymi widokami i uciekłyśmy 🙂

Takie właśnie mamy wakacje. Przygodą marazie nie możemy tego nazwać. Naszym zdaniem, Tajlandia jest świetnym miejscem na wypoczynek. Tajowie są bardzo spokojni, przemili, uczciwi i chętnie pomagają 🙂 Wszystko jest tutaj  na wyciągnięcie ręki. O nic nie musimy się  martwić, ani specjalnie starać. Proste podróżowanie. Może dla nas trochę za proste?

 

 

                              Zaplecze pięknej plaży

 

***

ENGLISHHHH

Fresh fruit juices, sunbathing, hammocks, ending every day with a sunset, watching stars and full moon parties.. sounds great, right? But first we have to tell you how we got here.

 

Bangkok, railway station

We were very prepared for buying our tickets. We knew exactly what we wanted. The lady said we cannot buy the ticket to the place we choose. Why? Don’t know.. So we got the tickets for as far south as we could.

The service in the train was very good 🙂 almost like in airplane! In the middle of the night we stopped at the destination from our tickets but it turned out the train goes further south. So very fast we bought new tickets and jumped back to the same train. It took us 200km further. The rest of the way we hitchhiked with a super nice police guy 🙂

 

In the meantime, by accident, we read the news about extreme floods in south Thailand. It was caused by a strong monsoom. This kind of weather here was first time for over 30 years. No we understand why we had problems with buying tickets 🙂 the tracks in the south were mostly flooded, roads destroyed etc.

Despite all this, we made it safe to Krabi, from where we took a boat to koh Lanta the next day. Luckily, the weather got calmer the day we arrived 🙂

That’s how we made it to Koh Lanta 🙂 We are working here as volunteers in a hippie eko village. We also have time to enjoy our holidays and see a little bit around. At first we planned to rent a motorbike like everybody else is doing. It turned out a bit too hard (Pibik ended up in bushes :D) so we choose bicycles. Healthier 😉

On our island you will not find amazing views and beaches from postcards. But it has it’s unique hippie atmosphere. Hammocks, bamboo huts, colorful lights on trees and chill music 🙂 It’s just there are not so many hippies here…

The bars are mostly empty. For us it’s good, cause we don’t really like crowds but you can see that the locals are disapointed because business is not doing well this year. We feel a bit sad for them and we buy all of those donuts and shakes even when we dont need to 😉

 

We also visited another islands. But where is more beautiful, where you can find those idyllic beaches, you can also find maaaany annoying tourists. Mini skirts, muscles straight from the gym, rudeness for locals,  and huge suitcases (that could fit both of us with backpacks) are not really for us. So we enjoyed the beauty of nature and escaped very quick to our peaceful home.

That’s how our holidays look like. We cannot really call it a journey, an adventure. Thailand is a perfect place for holidays. The locals are very calm, kind, honest and extremely helpful. Everything is easy here. Maybe for us its too easy?

🙂

 

Blondyny powracaja na podboj Azji

dsc00762

[ENGLISH VERSION BELOW]

Pewnie niektórzy wiedzą, a niektórzy jeszcze nie, że wybrałysmy się do Azji, aby znów uciec przed zimą 😉

Dotarłyśmy do Bangkoku, ale mogło nas tu nie być, bynajmniej nie razem.. Na początek opowiemy Wam historię o tym jak Agata, 3h przed odlotem, uświadomiła sobie że nie ma paszportu. Szybkie skanowanie pamięci poprzedniego dnia wykazało 90% prawdopodobieństwo, że paszport znajduje się w maszynie kserującej drukarni 24/7. Ogarnęła nas ogromna panika.. Pibik zamieniła się w mini call center. Wiadomości z drukarni nie wydawały się pozytywne: „Nie, nie ma u nas żadnego paszportu. Nie, nie możemy zadzwonić do kolegi z wczoraj”. Następna w kolejce była policja, komunikacja miejska, biuro rzeczy znalezionych.. Nic.

Agata wciąż mając nadzieję, że zguba jednak jest tam gdzie podejrzewamy, wyskoczyła po taksówkę. Kiedy przemierzała niemal całą Warszawę , w jej głowie przepływały myśli: „Oddałam mieszkanie pod wynajem, mam przerwę w pracy, budżet nie przewiduje nowego biletu, na paszport czeka się miesiąc, a temperatury w Polsce są niezbyt zachęcające..”.

Tymczasem u Pibika.. „A może włożyła go do pudełka z elektroniką? Albo worka z ubraniami??” – tym sposobem z pięknie spakowanego plecaka zrobił się niezły bajzel. To samo stało się z plecakiem Pibika (na wszelki wypadek). Diagnoza: nie ma paszportu. Wizja przyszłości: „Ja, sama, w Bangkoku”

Na szczęście ten czarny scenariusz się nie sprawdził. Okazało się że w ksero jest paszport, tylko niezwykle pomocni pracownicy postanowili zrobić sobie głupi żarcik, trzymając nas w napięciu i stresie. Nie pozdrawiamy ekipy drukmedia24. Nie polecamy też załatwiać tak ważnych spraw jak kserowanie paszportu noc przed wylotem po zjedzeniu space cookies.

Na samolot zdążyliśmy 😉 Przelot był spokojny i długi, ale dzięki 14h przesiadce miałysmy okazję zobaczyć 0,0001% Dubaju i wyrobić sobie własną opinię o tym mieście. Miasto wywołało w nas skrajne emocje. Z jednej strony wielka ekscytacja bogactwem i ogromnymi budynkami (czyt. Pibik pierwszy raz widzi coś wyższego niż akademiki AWF Kraków), a z drugiej spacer pomiędzy gigantycznym telefonem Samsunga a ogromnym hamburgerem, wszechobecny konsumpcjonizm i architektoniczna megalomania, przerażały nas.

Okazało się też, że ciężko poruszać się tam własnymi nogami. Znikające chodniki i metro działające od 10 rano uświadomiły nas, że bez samochodu ani rusz. Najlepiej szybkiego Ferrari 😉 Ogrom i atmosfera tego miasta były dla nas absurdalne. Mimo wszystko musimy przyznać, że podobało nam się i czułyśmy się jak grze GTA 🙂

Wracając do Bangkoku.. Kolejnego molocha.. Pierwsze wrażenie nieco nas zaskoczyło, pozytywnie! 🙂 Jest tu bardzo przyjemnie, zielono, wcale nie aż tak tłoczno i głośno jak sobie wyobrażaliśmy, a ludzie uśmiechnięci i pomocni 🙂

Co już udało nam się zrobić:

– oszukać kalendarz i czas przesypiając prawie całą dobę i budząc się w roku 2560

– śpiewać modlitwy z mnichami w świątyni

– przetestować park w ramach sprawdzenia bezpieczeństwa (Historia o tym jak zostalysmy okradzione w parku pierwszego dnia w Ameryce Poludniowej)

– spróbować kilku specjałów (Pad Thai, Spring Rolls, Green Curry Soup, Pineapple Rice, i innych, których nazw nie znamy)

– zobaczyć (póki co nocą i tylko zza bramy) potężny Pałac Królewski i tłumy ludzi odwiedzających miejsce ostatniego spoczynku ich ukochanego Króla.

– odwiedziłyśmy najbardziej imprezową ulicę Khao San Road i nawet nas nie przeraziła 😉

 

– popływać wodnym tramwajem po rzece Menam

– zachwycić się neonami i pysznym jedzeniem w dzielnicy Chinatown

 

To jeszcze nie koniec Bangkoku, mamy w planie tam wrócić jeszcze co najmniej dwa razy podczas tej podróży 🙂

Będziemy w kontakcie!

Czekajcie na nowe info, pozdrawiamy!

Wasze Potargane

***

Some of you probably know but some don’t.. we are back on the road! This time we went to South East Asia 😉

First we’re gonna tell you a short story of what happened on our last hours in Europe 😉 Exactly 3 hours before our flight Agata realized that there is no passport in her pocket. We scanned our memory very fast and remembered a trip to xero 24/7 (to copy the passport and print boarding passes) last night. We called them but they said they don’t have it and refused when we asked them to call the guy that worked that night. We kind of panicked.. Agata took a taxi and anyway went to the xero and Pibik started calling any place she could think of. Nothing. What are we gonna do???

Agata: „I rented my flat, I have break at job, there is no new ticket in the budget, I have to wait a month to get a new passport and its -15 and I don’t have a winter jacket..”

Pibik: „maybe she put it into electronics box? or maybe somewhere with the clothes?” – this way she emptied Agatas very well organized backpack. Still nothing. „What am I gonna do? Alone in Bangkok…”

Fortunately the passport was exactly where we thought it will be, it’s just the workers decided to make a little joke to us..

We don’t recommend doing such important things a night before a flight and especially after consuming space cookies 😉

We made it to the flight! 🙂 There was a 14h break in Dubai and we got to see 0,0001% of the town 😉 but it was enough to decide if we like it or not. We felt kind of amazed by all the skyscrapers but on the other side overwelmed by corporations, shopping malls, wealth and consumerizm. We tried walking around in there but we found it impossible, without the latest model of porsche, of course. Although we have to admit we kind of liked it and we felt like in GTA.

Back to bangkok.. Another huge town. We got surprised, we didn’t expect it to be such a nice, positive and green city. It isn’t as loud and smelly as we imagined it would be.

 

 

What we did there already:

  • slept almost whole day and woke up in 2560 year
  • pray with monks
  • test park for safety (A story of how we got robbed in a park on our first day in South America)
  • try some delicious thai food
  • see (for now only at night) the palace of the king
  • visit the most party street and not hate it
  • take a water tram on Menam river
  • be amazed of beautiful colors of China Town

 

It’s not an end of our Bangkok story, we are gonna be back there at least two times in this journey 🙂 Wait for more!

Yours

Blondies (Agata is not a blondie anymore – at least from what she sais…)