ENGLISH VERSION BELOW
Kolejny etap naszej podróży zaczęliśmy od pędzącej na sygnale karetki. Nie, nie, nie, nic złego nam się nie stało. Wręcz przeciwnie. Złapaliśmy luksusowego stopa, który wymijał wszystkie korki, a my mogliśmy leżeć na noszach i ładować telefony. Wszystkie pięć.
![small00000011](https://potarganewiatrem.wordpress.com/wp-content/uploads/2017/04/small00000011.jpg?w=640)
Upatrzyliśmy sobie na mapie fajnie położony camping przy plaży.. Hmm, okazało się, że w Wietnamie camping to nie znaczy coś niskobudżetowego. Po dotarciu ciemną nocą i awanturniczą przygodą w taksówce dowiedzieliśmy się, że recepcja jest już zamknięta, dania w menu dziesięciokrotnie przekraczają nasz budżet, więc nawet nie pytaliśmy o cenę noclegu. Po tym jak Pibik pocieszająco stwierdziła, że przynajmniej nie pada i możemy spać na plaży, jak możecie się domyślać, lunęło. I to porządnie. Cali przemoczeni, wykończeniu, w ponurych nastrojach, w milczeniu wylądowaliśmy.. na betonie. Ale za to prawie pod dachem i z widokiem na morze.
Po przebudzeniu naszym oczom ukazał się plac budowy i mnóstwo śmieci wszędzie. Brud, smród i ubóstwo. W sekundzie zregnowaliśmy z dalsszego pobytu na plaży i ewakuowaliśmy się do równie „urokliwej” wioski.
Postanowiliśmy zostać tam na noc nie ze względu na walory estetyczne, ale aby zregenerować połamane kości, przemoczone ciała i wyczerpane zaosby energii. Był to strzał w dziesiątkę. Dzień spędzony w śmieciowiosce okazał się jednym z najsympatyczniejszych wspomnień z całego naszego pobytu w Wietnamie, ze względu na… ludzi! Zaczepiali nas, zagadywali, wypytywali i do wieczora cała wioska wiedziała o nas wszystko. Nigdy nie byliśmy tam sami, zawsze podążał za nami tabun dzieciaków słodziaków. Wieczorem, z całą bandą lokalsów tańcowaliśmy do polskich szlagierów.
![small00000012](https://potarganewiatrem.wordpress.com/wp-content/uploads/2017/04/small00000012.jpg?w=640)
![IMG_20170318_123410](https://potarganewiatrem.wordpress.com/wp-content/uploads/2017/04/img_20170318_123410.jpg?w=640)
Nazajutrz ruszyliśmy dalej na południe. Tereny zmienily się na bardziej górzyste, a jak wiadomo góry i morze to najlepsza kombinacja, więc tym razem udało nam się zacumować na bardziej urokliwej i mniej zaśmieconej plaży.
Kiedy tam dotarliśmy powaliło nas głośne, kiepskie techno. Co to za impreza? Aa urodziny dwulatka. Wszyscy odstrzeleni, impreza wre na całego. Wietnamczycy kochają zabawę. Głównie głośną muzykę, bo wcale nie tańczą. Impreza polega na piciu, robieniu selfie i ewentualnie karaoke. Bary oferujące wspólne śpiewanie są wszędzie, nawet w najmniejszych wioskach. Wesela też, na ulicach rozstawiają wielkie namioty i nie ważne czy piątek, poniedziałek, czy środa, wesele musi być. Dwieście osób to mało, najlepiej zaprosić wszystkie sąsiednie wioski 😉
Kiedy impreza się skończyła, sielsko, w ciszy i spokoju mogliśmy się relaksować i korzystać z cieplutkiego morza.
Uwaga! W końcu po wielu tygodniach wstaliśmy na wschód słońca! Opłacało się 😉 Myśleliśmy, że będziemy sami oglądać to widowisko, a tymczasem plaża pełna była pływających, skaczących i uprawiających fitness wietnamczyków. A to ździwko. Tyle nas omija kiedy śpimy!
Ruszyliśmy więc dalej, do Dalat, krainy kawy i wina, gdzie zamieszkaliśmy w hostelu w którym była szkoła i obok naszego pokoju dzieciaki uczyły się matematyki. Właściciele na matematyce jednak dobrze się nie znali i przy wyjeździe dostalismy niespodziewaną promocję. W samym miasteczku nie byłoż nic ciekawego poza kilkoma urokliwymi kawiarenkami, w których spędzaliśmy czas.
![small00000019](https://potarganewiatrem.wordpress.com/wp-content/uploads/2017/04/small00000019.jpg?w=640)
Na targu w Dalat spotkało nas tez wielkie szczęście. Kiedy zobaczyliśmy cały stragan z torbami z Lidla, Castoramy, Carrefoura i… BIEDRONKI nie omieszkaliśmy zakupić !! 😀
Odwiedziliśmy też Crazy House, czyli szalony budynek przyominający stylem budowle Gaudiego w Barcelonie. Opanowała nas tam inwazja turystów z Rosji. Rosjanie tu, Rosjanie tam. Nawet w milionach korytarzy nie dało się ich zgubić. Już przy samym wejściu Pibik i Jens postanowili sobie darować i schować się w kawiarni, co okazało się jeszcze gorszym planem.
Zrobiliśmy też pętlę motocyklową po okolicach, od wodospadu do wodospadu.
Pięknych, dramatycznych scenerii na zdjęciach niestety nie będzie, bo na jedyną ciekawą część tej trasy zastała nas noc.
Piękne widoki mogliśmy podziwiać jedynie zza okien autobusu w drodze do Ho Chi Minh, do którego nie byliśmy zbyt entuzjastycznie nastawieni, ale ciężko ominąć czteromilionowe miasto które stoi na twojej drodze.
Tam odwiedziliśmy kolejnych znajomych trudniących się zawodem nauczyciela angielskiego. Samo miasto przytłoczyło nas gorącem, hałasem i tłumami. Nie przypadło nam do gustu, a jedynie przepyszne owocowo-warzywne koktajle (które cięzko było dostać w innych częściach kraju) utrzymały nas przy życiu.
Wyjechaliśmy jak najszybciej się dało. Miejscem pożegnania z Wietnamem miało stać się miasto położone w Delcie Mekongu.
Cat Pho – czillowe miasto ze studencką atmosferą. Jednak to nie samo miasto było celem, a to co dzieje się dookoła, na licznych odnogach największej rzeki w południowo-wschodniej Azji. W Delcie Mekongu żyje ponad dwadzieścia milionów ludzi, a życie toczy się tam głównie na wodzie. Pływający bazar, nawet kawiarnie, piwiarnie, co tylko chcesz, wszystko na łodziach.
Przeprawa łódką przez zarośnięte kanały i oglądanie z bliska żyjącej dżungli, było dla nas niesamowitym przeżyciem. Tak zakończyliśmy przygodę z Wietnamem. Musieliśmy pożegnać się z pyszną kawą, pięknymi widokami, kochanymi ludźmi i ruszyliśmy dalej, by odkrywać nowe, nieznane nam lądy.
ENGLISH
Next part of our travel we began with a ride in a fast ambulance. No, no, nothing happened to us. Actually the opposite. We hitchhiked and got a car for all five of us, almost exactly to the we wanted to get. We could lay down on the bed and charge our phones 😉
Our destination for that day was a camping on the beach that we found before on the map. Hmm.. then we found out that in Vietnam camping can mean something luxury.. After we got there, at night, after a stressful situation with a taxi driver, we found out we cannot possibly afford to stay there. After Pibik tried to save the situation and said that at least it´s not raining so we can sleep on the beach, obviously it started to rain. Not just any rain. Heavy rain. So anyway we walked down to the beach and somewhere there, with our clothes and backpacks wet,exhausted and in a completely silence we found a piece of dry concrete with a kind of roof and decided just to stay there.
When we woke up, the first thing we saw was a construction side and a real sea of trash. It took us a second to realize we want to get out from this beach as soon as possible.So we walked to a small village nearby, just as pretty and clean as the beach was and decided to stay there for the next night. We could go someplace else, but had no energy at all after that amazing night. It turned out to be the best idea. The people in this village were so friendly! They smiled, talked and even followed us all the time 🙂 The evening we spent on drinking in a local bar and dancing to old polish songs.
Next day we went more south. This time we managed to find a less trashed beach. When we got there, we were attacked by really loud and really bad techno. What was it? Birthday of a two year old boy! Vietnamese love to party. They dress up like if it was their wedding day, play horrible music, drink and take selfies and can part like this since morning! They also love karaoke, bars offering it are even in the smallest villages. They love weddings too, they put huge tents on the streets and it doesnt matter if its monday or wednesday or friday, the wedding must go on. Two hundred people is not enough, the best would be to invite all villages around.
Attention! After all these weeks of travel, we finally made it to get up for sunrise! It was hard, but totally worth it. We thought we will be the only ones there but the beach was full of the locals taking a bath or just doing sports. So much we miss when we sleep!
So we moved on, to Dalat, a land of coffee and wine. We stayed in a hostel where there was a school class next to our room. There was nothing much interesting in this town, except for few nice cafe’s where we were killing our time. We visited a Crazy House full of russian tourist, that we couldnt possibly excape from, found Lidl and Biedronka bags on the night market, made a motorbike loop in the area and checked out some great waterfalls. The only part of this loop that was rich with amazing views we made by night so we were quite disapointed.
The only views we could see were from behind the window in a bus to Ho Chi Minh.
We were not really excited about visiting Saigon but it’s really hard to avoid a four milion city if its directly on your way. There we visited our other friends who are also teaching english in schools. The city was overwelming with heat, noise and huge traffic. We didn’t fell in love with it at all. Only delicious fruit shakes saved our lifes. We left the city as fast as we could.
The last place in Vietnam we visited was Mekong Delta. Cat Pho – chilled town with a student atmosphere. Not the town itself was our destination but the busy life of river people. There is twenty milions of people living in Mekong Delta. Everything there happens on the river. There is bars, shops and guesthouses on boats. It’s alive ad colorful. Amazing. This was our goodbye with Vietnam. We had to say goodbye to delicious coffee, friendly people and amazing vietnamese views. So we wend west to discover new lands.